Zjawy i chochliki
Rosa Vertov
| Joanna Gruszczyńska | fot. Sandra Sygur, Michał Szufla
O nowej płycie, śmieszkowaniu, podróży do Seulu i bieganiu w śniegu opowiada nam zespół Rosa Vertov.
Zacznę od pytania o Wasz klip do "Until Blue in the Face". Skąd wziął się pomysł na ten teledysk? Może zainspirował Was jakiś film?
Olga: Pomysł wyszedł od naszego znajomego Wojtka Jastrzębskiego, który jest studentem katowickiej filmówki.
Julia: To była burza mózgów. Wybrałyśmy lokalizację, czyli Zwardoń w górach, i poszłyśmy w śnieg. W międzyczasie pojawiła się suknia, uszyta przez naszą koleżankę Delfę Tlałkę, i to ona stała się motywem przewodnim klipu. Trudno nam mówić o jakiejś konkretnej inspiracji. Miałyśmy ciekawy strój i miejsce, które chciałyśmy ograć. Przede wszystkim chodziło nam o klimat i o to, żeby być w tym klipie nami.
Czy Zwardoń to dla Was wyjątkowe miejsce?
Kasia: Kilka lat temu byłyśmy tam pochodzić po górach. Chatka Skalanka, która pojawia się w klipie, należy do stowarzyszenia naszej znajomej Ani. Cały czas miałyśmy to miejsce w pamięci, dlatego kiedy pojawił się temat wideo do "Until Blue In The Face", wiedziałyśmy, że musi to być Zwardoń.
Olga: Co ciekawe, podczas nagrywania teledysku okazało się, że Julia wymyśliła zalążek "Until Blue In The Face" właśnie w tej chatce.
Julia: Zupełnie przypadkiem powróciłyśmy do miejsca, w którym wszystko się zaczęło.
Jak wspominacie ten czas? Podejrzewam, że ze względu na warunki pogodowe łatwo nie było.
Kasia: Cierpienie i myśli tragiczne, że odpadną mi stopy.
Julia: Do chatki wbiegałyśmy tylko na chwilę, żeby zjeść kanapki z serem i ogrzać nogi. Przypominało to trochę rozmrażanie torebki z mrożonką. Z dwóch dni zdjęć, półtora dnia spędziłyśmy w śniegu. Kiedy przyjechałyśmy na tę górę, zaczął padać śnieg. Olga i ja zostałyśmy w samochodzie i nie chciałyśmy wysiadać. Nie wiem, czego się spodziewałyśmy, przyjeżdżając w góry zimą. (śmiech)
Olga: Dodam jeszcze, że po śniegu biegałyśmy w adidasach i na cztery miałyśmy jedną ciepłą, puchową kurtkę, którą się wymieniałyśmy. Warunki były ciężkie. (śmiech)
A czy były jakieś szczególne warunki albo okoliczności, które doprowadziły do powstania albumu "Day In Day Out"?
Zosia: Cały czas tworzymy piosenki. Część utworów powstała niedługo po wydaniu poprzedniej płyty “Who Would Have Thought?”, ale to, jak brzmią teraz, jest głównie efektem naszej pracy przez ostatnie dwa lata.
Po raz kolejny wydajecie w Crunchy Human Children Records. Co to za wydawnictwo?
Julia: To warszawski label działający w duchu DIY. Nie tylko wydajemy w nim płyty, ale też jesteśmy częścią tego kolektywu, co oznacza, że razem z pozostałymi członkami i członkiniami podejmujemy decyzje wydawnicze, na przykład co warto wydawać i na jakim nośniku. Jednym z założeń CHCR jest brak struktur i nastawienie na kolektywne działanie. W jego katalogu można znaleźć głównie polską muzykę, ale z drobnymi wyjątkami. Podczas naszej wycieczki do Seulu, na którą pojechał z nami jeden z założycieli labelu, poznaliśmy się z koreańskim muzykiem. Ta znajomość zaowocowała kasetą w Crunchy Human Children Records.
Co robiłyście w Seulu?
Zosia: Nasz wyjazd do Seulu był dość spontaniczny, tzn. zgłosiłyśmy się na festiwal Zandari Festa trochę dla żartu, ponieważ nie wydawało nam się prawdopodobne, że faktycznie uda nam się zagrać koncert w tak odległym miejscu. Ku naszemu zdumieniu zgłoszenie zostało zaakceptowane. Udało nam się polecieć dzięki dofinansowaniu z Instytutu Adama Mickiewicza (organizatorzy nie mogli pokryć kosztów biletów). W Seulu spędziłyśmy tydzień, dzięki czemu miałyśmy okazję trochę zwiedzić to miasto oraz zagrać jeszcze jeden koncert.
Wróćmy do "Day In Day Out". W "Fretful" pojawił się gość.
Olga: Zgadza się. Jest nim Ray Dickaty, brytyjski instrumentalista, mieszkający w Warszawie, którego kojarzyłyśmy z działań w ramach Warszawskiej Orkiesty Improwizowanej. Poza tym grał w Spiritualized, Trifonidis Free Orchestra czy Solar Fire Trio, a także wielu innych projektach.
Kasia: Wydawało nam się, że trudno będzie mu przekazać, na czym nam zależy. Nie jest łatwo opowiadać o muzyce. Na szczęście zadziałała "magiczna siła muzyki" (śmiech) i wystarczyło tylko kilka podejść, żeby otrzymać efekt, który chciałyśmy.
Zosia: Nie postawiłyśmy go przed łatwym zadaniem, bo dostał od nas nagrany materiał, więc nie było możliwości, żeby coś zmienić. Musiał dograć się do tego, co było. Mimo to wyszło świetnie i finalnie i on, i my jesteśmy zadowolone.
"Day In Day Out", czyli dosłownie dzień w dzień. Jakie znaczenie ma dla Was ten tytuł?
Olga: Zainspirowałyśmy się tytułem piosenki Joy Division.
Zosia: Szukałyśmy czegoś, co pasowałoby do wszystkich utworów oraz dobrze oddawało nastrój całej płyty, ale jednocześnie nie było tak oczywiste jak na przykład "dreaming". (śmiech)
Julia: To prosty i wdzięczny tytuł. Spodobało nam się jego znaczenie. Mówi o dniach, które wydają się być takie same, zlewają się w jedną całość. Ten album to zapis czasu biegnącego, a jednocześnie rozwlekającego się.
O muzyce opowiadacie raczej na poważnie, natomiast na Waszym Insta i fanpejdżu jest dużo śmieszkowania. Dlaczego muzyka to nie jest dla Was przestrzeń do żartów?
Julia: Nie wiemy. (śmiech) Ale ani jedno, ani drugie nie jest kreacją. Nie gramy smutnej muzyki ani nie zachowujemy się smutno na scenie, dlatego że odgrywamy wtedy role. W internecie nie chcemy kreować się na zabawne osoby. Taka jest nasza osobowość - mamy w sobie pierwiastek melancholii, ale też dużo dystansu do siebie.
Zosia: Nie potrafiłybyśmy prowadzić tego fanpejdża na poważnie. Gdybyśmy siliły się na jakiś smutno-poważny ton, to byłoby to sztuczne i nieszczere.
W swoim bio piszecie, że Wasza muzyka to oniryczne dźwięki post-internetu. W jakiej części internetu spędzacie więc najczęściej czasu?
Julia: Każda z nas przesiaduje gdzie indziej, ale spotykamy się zapewne w tym samym miejscu, oglądając hity polskiego internetu. Bawi nas absurd i ironia - to, co na pograniczu żartu i tego, co na serio, co zresztą widać w naszych wspomnianych już mediach społecznościowych.
Czy na co dzień słuchacie podobnych rzeczy do tego, co gracie?
Olga: Kiedyś słuchałam smutnej muzyki gitarowej, która teraz nie rezonuje ze mną w ogóle. Zauważyłam jednak, że kiedy słucham hip-hopu albo elektroniki, to najczęściej takiej ze smutnymi tekstami, przestrzennymi padami i ogólną atmosferą melancholii. Więc chyba nie ma ucieczki przed smutkiem.
Julia: Słuchanie i granie muzyki to dwa osobne doświadczenia. Nadal słucham dużo muzyki gitarowej, ale lubię też włączyć sobie imprezowe hity. Myślę, że Kasia i Zosia mają podobnie.
Kasia: Otworzyłyśmy się na inne gatunki, ale nadal lubimy słuchać tego, który gramy.
Na koniec, nawiązując do Waszego koncertu w ramach Witch Festival, chcę wiedzieć, czy czujecie się wiedźmami?
Kasia: Ludzie czasem mówią nam, że na scenie wyglądamy jak zjawy. (śmiech)
Julia: Tak, zdecydowanie bardziej czujemy się zjawami niż wiedźmami. Nasza "muzyka duszkowa" nie nadaje się do tańca, dlatego na scenie możemy wyglądać odrobinę upiornie.
Zosia: Zjawy na scenie, ale na co dzień bardziej chochliki.