
"Jadłaś już lancz?"
O pozornym byciu exclusive i zapożyczeniach
| Karolina Bachorowicz
"Bejb, czekam na feedback od executive managera, a wiesz że mamy hard close" - rzuciła do telefonu pośpiesznie i lekko nieudolnie przebierająca wysokimi obcasami Pani, która minęła mnie w drzwiach do toalety w galerii handlowej. Jak wiele ojczystego języka w tym krótkim, nakreślającym bycie "busy", komunikacie.
Nowy rok zadomowił się już na dobre, a kartki z postanowieniami zaczęły powoli się kurzyć i żółknąć. Nie jestem zwolenniczką robienia sobie "check-listy", gdyż ciężko jest mi później identyfikować się z każdym kolejnym punktem, gdzie nie mogę postawić "ptaszka" i tym samym spijać gorycz porażki. Zrobiłam sobie natomiast listę rzeczy, które będą mi niezbędne do mojego dalszego rozwoju, tak jak niezbędny mi jest blender, abym mogła przygotować dla przyjaciół "pancakes"- jedyną pozycją, której nie da się spieprzyć nie mając w głowie przepisów z książki kucharskiej. Słowo "pancakes" od razu przywołuje na myśl "american breakfast", a do nozdrzy dociera zapach syropu klonowego, nierzadko asystującego przysmakowi. Jak sami czujemy, "pancake" nie brzmi tak samo, jak zwyczajny naleśnik z konfiturą wiśniową przygotowany przez babcię Helenę, na którego hasło byliśmy kiedyś w stanie opuścić piaskownicę pełną zabawy.
Czuję, że w lewej kieszeni moich lewajsów zaczyna stopniowo uwierać mnie narastająca wibracja. Po klasycznym przeciągnięciu palcem po porysowanym niczym lodowisko ekranie słyszę głos matki, z charakterystycznym, aczkolwiek dobrze znanym mi niepokojem. Po stercie pytań dotyczącej prozy życia pada standardowe - o ilość spożywanych w ciągu dnia posiłków. Ku mojemu zdziwieniu, tym razem brzmi ono - "Czy jadłaś dziś lancz?". Podkreślam, że nie "lunch", tylko "lancz"! Nie podejrzewałam własnej matki o angielski, a już nie na pewno o to, że będzie potrafiła zadrwić z tego zapożyczenia. Rozbawiło mnie to, po czym uświadomiłam ją, że jest chwila po piętnastej i dodałam pół żartem, wyprowadzając ją z błędu, że właśnie pędzę na "dinner" i muszę się rozłączyć.
Zaczerpnięte z języka angielskiego słowa zaczynają asymilować i wchodzić na dobre do użytku, do tego stopnia, że zaczynamy je tolerować niczym pojawiające się na głowie siwe włosy. Po zakończonym "smalltalku" (tak ładniej jest nazwać tego typu rozmowę, niż przyznać samemu przed sobą, że rozmawiało się o pierdołach) odkładam iPhone'a piątkę na stół. Steve Jobs nie bez powodu nazwał ajfonem telefon funkcjami nie odbiegający od dobrego androida. Powstanie kompatybilnej "aj" rodziny produktów dało użytkownikowi poczucie przynależności do marki i tym samym dało pozorne poczucie bycia "exclusive". Zwłaszcza kiedy jesteście w pracy, macie ochotę gdzieś pilnie zadzwonić, a nikt z waszych przyjaciół nie należy do świata "ajfonezji", tym samym nie posiada ładowarki, a wy pozostaliście sam na sam z 1%. Wtedy jest już "cheesy", a nie "exclusive".
Pamiętam, że lata temu swoją serialową przygodę rozpoczęłam od śledzenia losów chadzających na "brunche" bohaterów z "Gossip Girl". Nie "Plotkara", bo kto chciałby być kojarzony z serialem, którego nazwa jest podszyta polskością. Czym jest wcześniej wspomniany "brunch"? Ostatnio coraz częściej używanym zwrotem na przeciągnięcie sobotniego, imprezowego "lotu". Co mam na myśli? Moment, w którym skacowani udajemy się do restauracji, pijemy kilka piwek, ale tutaj akurat (w przeciwieństwie do dnia poprzedniego) pamiętamy o posiłku. Pod słowem "brunch" łatwiej jest ukryć wstyd ubiegłej nocy i zakryć sińce pod oczami, przeciągając tym samym imprezkę do niedzieli.
"Przycisz ten gejn" - wydobyła się gdzieś z odmętów dymu komenda, która miała na celu zwrócić uwagę DJ-owi na to, że jest zwyczajnie za głośno i że bas rozsadza bębenki. Ową komendę zrozumieją tylko te osoby, które zajmują się podobną pasją i przynależą do danego środowiska muzycznego. Komenda była na pewno prosta i łatwiejsza w odbiorze niż "wycisz tę gałkę, co odpowiada za moc dźwięku." Jak widać, są środowiska, gdzie język nie ma swoich polskich odpowiedników i sam w sobie funkcjonuje dla użytkowników, jako jedyny i niezastąpiony. Zza pleców padł komentarz, że był to dobry b2b. Rozbawił mnie natomiast "closing", jako zamknięcie imprezy i "main" jako nazwa głównej sceny. "Jeśli grasz klołsingi na mejnie to musi być dopiero fejm!"
Jako mało oryginalna miłośniczka kwiatów doniczkowych, poprosiłam panią florystkę (nie kwiaciarkę, gdyż to kojarzy się z jakąś mentalną Grażyną), aby zapakowała w papierową torbę moją rozłożystą monsterę. Przy rączce dodała wlepkę z napisem "Made in Jeżyce". Na wypadek, żebym broń boże, nie straciła przynależności do swojej dzielni.
Przemierzając głęboki Berlin z nowo zapoznanym, miłym chłopcem ze Szwajcarii, czując dudniący jeszcze w głowie bas, mając za sobą długą drogę na pieszo i setki zdań w języku angielskim poprosiłam, aby wypowiedział słowo "źdźbło". Proszę sobie wyobrazić, co to był za "challange"!