
The Birthday Party. Junkyard. 1982.
Z płyt igłą strącam sprośne nutki jak mokre krople dżdżu.
| Irek Grzybowski
Miewam wspomnienia, od których uciekam, a które notorycznie wracają. Staram się je jakoś zabijać, bo w sposób oczywisty męczą i wkurwiają. Nauczony kiedyś, permanentnie używam metody „przeciwognia” i „leczenia zgagi kwasem”. Paradoksalnie, to zajebiście działa.
Zawartość tego krążka to niepokojąca historia o oszustwie, zemście i morderstwie opowiedziana przez bluesowy beat z gitarami rozcinającymi słuch i umysł niczym poszczerbione, rzeźnickie noże.
Płyta bardzo surowa, wściekła, szorstka, żylasta i krwista. I energiczna, tak jak ówczesne zaangażowanie i wydajność zespołu. Ale przecież wystarczy rzucić okiem na tę okładkę - to właśnie się na niej dzieje, i właśnie tak to brzmi - całkowite śmieci, flaki, brudy, rynsztok i jazda mechanicznym potworem na oślep, przez zdemoralizowane i zniekształcone przestrzenie. Niemniej to zajebiście dobre jest. Brylant.
Sięgnięcie dzisiaj po ten krążek było strzałem w dziesiątkę, po tym całym porąbanym tygodniu.
Birthday Party to jeden z tych tak zwanych zespołów teatralnych, takich jak choćby Bauhaus, co mi kiedyś przyszło do głowy. A jednak image zespołu nie był dla jego członków aż tak istotny, nie dotyczył desperacko makijażu czy czarnych ubrań. Chodziło bardziej o istotną treść, o surową, pierwotną energię i czysty horror, prawdziwą muzyczną jatkę. Dość powiedzieć, że ten teatralno gotycki klimat nawet nie był w kręgu ich zainteresowań. Robili swoje, sięgnęli po zupełnie inny, na swój sposób przesiąknięty moralną zgnilizną poziom i go osiągnęli.
Ten ansambl był prawdopodobnie jednym z najbardziej „przerażających” zespołów z wczesnych lat 80, a już na pewno jednym z cięższych, trudniej odbieranych, zupełnie popierdolonych. A jednak pięknych. Tak, brzydkie jest piękne, a przynajmniej bywa. Ta płyta jest tego stanu kwintesencją, a postawa zespołu jeszcze bardziej tego dowodzi. W tamtym czasie prześcigali nawet metalowe kapele w jaskrawości swojego beatu, a tekstami budzili zwyczajną obrzydliwość bardziej, niż ktokolwiek. Oczywiście teraz można mieć o tym zupełnie inne, łagodniejsze zdanie, ale paradoksalnie – to mogło, i nadal może, bardzo się podobać. Mi bardzo odpowiada. I pomaga, jak najlepsza poezja, jak kromka świeżej bagietki z masłem orzechowym i malinową konfiturą, jak bourbon z colą.