
Zlew
| Karolina Bachorowicz
D. nie odnajdywała się w rzeczywistości, w której przepustkę do świata uznania stanowiły usta wydęte w serce. Jedyne serce, jakie zauważała to te na dłoni, do którego tak trudno było jej się przyznać w dobie nadużyć i nadmiernej interesowności. Założyła, że ludzkie serce, odchodząc od pojęć z książek, dla ludzi z medycznego, ma w sobie tendencje do odradzania się.
Uznała, że można wpierdolić się w jakieś inne emocjonalne bagno bez tendencji do infiltracji, albo - chociażby, wyciągnięcia wniosków. Takich wniosków nie wyciągnęła 3 lata temu, przecierając zakrwawione nożdża nad umywalką, siląc się na godny współczucia widok w przegranej walce na argumenty o sensowności słuchania i kunsztu najnowszej płyty Bovie'go. D. ceniła dobrą muzykę ponad wszystko, nawet ponad śmierć. J. nie mógł tego znieść, uznał że śmierć uzurpuje sobie prawo do zabierania w zaświaty wszystkiego, co należy do nieboszczyka, wliczając w to jego twórczość. D.utknęła w bezsilności zebrania się chociażby na rzucenie z impetem wszystkiego co iluzorycznie budowała na jednym z łazarskich kwadratów, począwszy od zbierania ramek z antykwariatu a skończywszy na słabym seksie wyzwolonym dzięki wytrawnej Kadarce. Nie wiedziała, że nie kocha swojego chłopaka, mimo to czuła, że za kazdym razem, dokładając kolejny puzzle do obrazu swojego żcyia, ma wrażenie że powstaje z tego jakaś pokrętna mozaika. Z upływem czasu, wykształciła w sobie zachowania adaptacyjne, wiedziała że jak dostaje z pięści w kręgosłup, to warto posiedzieć przy rozgrzanym kaloryferze. Wiedziała też, że jeśli panuje dzień nabijania się z literatury Małgorzaty Musierowicz to trzeba pośpiesznie ukryć Jeżycjady pod łóżkiem. Prośby, w ciągu 3 lat stały się hitlerowskimi rozkazami, kot D. - Dolores, z ulubionego zwierzaka, został zdegradowany przez J. do poziomu intruza, któremu trzeba nadepnąć na ogon, kiedy nikt nie widzi. Zapominać regularnie o uzupełnianiu misiki z pokarmem, póki zwierzak histerycznym kwikiem z podziemia głodu nie przypomni komuś o swojej obecności. D. wypracowała w sobie umiejętność poruszania się po pokoju z częstotliwością decybeli trzepotu skrzydeł motyla. Rozważała ewentualność zburzenia piramidy prenumeraty Men's Health'a, którą J. ustawił przy łóżku, w celu pławienia się w rozkoszy posiadania, na pewno nie chęci przeczytania. Mentalnie wymierzyła sobie liścia, nazywając sama siebie niezdarą tak, jak to zwykle robiła jej matka, kiedy D. jako mała dziewczynka rozbiła sobie kolano podczas zabaw na trzepaku. Przygotowana niczym na rozstrzelanie, witała swojego chłopaka spojrzeniem pełnym obaw niczym pies, który boi się, że będzie musiał spędzić kolejną noc na mrozie. Czasami owe spojrzenie łagodniało od spontanicznego pocałunku w czoło, kiedy J. był rozluźniony, bo w drodze z pracy odwiedził swoją starą koleżanką z zespołu - W. W. była skończoną alkoholiczką, która nie wychodziła z domu, bo bała się konfrontacji ze słońcem. Skryła lęki w stęchłym pokoju, oklejonym polaroidowymi zdjęciami , na których trzeźwo i szczerze uśmiechała się ściskając ulubionych liderów rockowych formacji. W pokoju, w którym raz na dwa miesiące była w stanie pofarbować odrosty czarną farbą. Po farbę wysyłała swoją współlokatorkę, gdyż wiedziała, że degradacja organizmu oraz zestawienie rzeczywistości z wewnętrznym wstydem może okazać się dla niej nagłym zgonem. Koledzy z zespołu nazywali ją deepthroat, bo wracając kiedyś z trasy koncertowej po Polsce, przed występem w Krakowie, totalnie zapijaczona W. w ramach rekompensaty za bardzo słabe riffy wybrzdękane po obaleniu Weselnej 0,5l postanowiła obciągnąć wszystkim kolegom z zespołu.
J. wiedział, że wracając z pracy, zawsze może zapukać do drzwi W. Wiedział, że ją to cieszy i był pewien, że nic lepszego nie może jej w życiu spotkać. Czuł, że jest jedynym światłem, które wpada do jej ciemnego pokoju. Czuł też, że jest tak bardzo najgorszy, że doprowadził swoją dziewczynę do zatracenia tożsamości. Wiedział, że przez niego wyjebała przez okno całą dyskografię zespołu Air, pomimo tego, że pojechała po nią specjalnie aż do samej Francji za ciężko zarobione pieniądze przy zrywaniu czereśni. Wiedział, że jest oprawcą, ale jego ofiara, jego partnerka życiowa już nią nie jest. Pozwoliła jego brutalności wyprać się, ze wszystkiego co wcześniej uznawał za średnio ciekawe, ale przynajmniej nie było jego dziełem. Wymierzony cios prosto w twarz, nad albumem Bovie'go był kropką nad "i" jego przemyśleń. Z jednej strony był przerażony zakrwawionym zlewem, niczym w "Sznurowadłach" Fisza i sztywną, przerażoną sylwetką D. a z drugiej wiedział, że proces zniszczenia dobiegł końca. Tworzone latami dzieło jawiło się przed nim we wszystkich odsłonach tego, co można zrobić z człowiekiem, wywracając go na drugą stronę niczym wysuszoną skarpetę. Wiedział, że już nic tu po nim. Dopiął najgorszego. I najlepszego zarazem.
Podał dziewczynie chusteczkę.