
Rajd po szangajskich klubach
?Czego to się nie robi dla dobra nauki!?
| Igor Chlebda
Dzieje się to w momencie życia, w którym uświadomiłem sobie, że jestem dziadkiem zaklętym w ciele 29-latka. Może jeszcze nie takim zmurszałym, oglądającym ulubiony serial, rozkoszującym się kolejnym rozwodem głównej bohaterki, w międzyczasie zajadającym się chlebem z ulubioną metką (od pani Basi, rzeźniczki), ale na pewno takim, który jeszcze próbuje co jakiś czas wskrzesić w sobie iskierkę szaleństwa.
Razu pewnego będąc w krainie łechtających podniebienia kurzych stópek, zimowej mgły, która okazuje się nie być mgłą, oraz porannych sesji Tai chi wśród starszyzny, zapragnąłem raz jeszcze wybrać się do Nibylandii i zaliczyć solidny rajd po szanghajskich klubach. Nie ukrywam: byłem troszeczkę kuszony przez Belzebuba, który przywdział imię Lawrence, czyli przez mego angielskiego kolegę. On ostatecznie sprawił, że podjąłem decyzję o wieczornym wyjściu.
Dzień rozpocząłem od szybkiej sesji pompek mając w głowie soundtrack Rocky’ego i słowa Muhammada Alego - „Zaczynam liczyć dopiero, jak boli”. Zjadłem witaminy, potem płatki owsiane, posprzątałem kuwetę swego kota Desmonda i sypnąłem mu do miski solidną ilość kociej karmy, a następnie wziąłem prysznic - upewniwszy się uprzednio, że nie obserwują mnie współlokatorzy w postaci karaluchów – na sam koniec zaś wyszczotkowałem dokładnie zęby. Po tym wszystkim pomyślałem, że dziś podbiję parkiety jak swego czasu Bee Gees, co prawda bez dzwonów, owłosionej, wyeksponowanej klaty, której nie powstydziłby się Tom Selleck i bujnej fryzury, ale na pewno z wyprasowaną koszulą, kapką gumy na włosach i ruchami bardziej kocimi, niż ma jedna z bohaterek DC (tak dokładnie, drogi czytelniku, ta ubrana w lateks).
Praca minęła mi zdecydowanie szybko i bez przeszkód. No, może poza niewielką rozrywką dodatkową, kiedy to jedno z chińskich dzieci łapało mnie za włosy na nogach, a ja nagłymi okrzykami obwieszczałem światu ból, które wypełniał me ciało. No ale trudno dziwić się dziecku skuszonemu perspektywą sprawdzenia, co ma na sobie to owłosione monstrum uczące angielskiego - owłosione ręce i nogi nie są tutaj widywane.
Po pracy pojechałem metrem do domu, zrobiłem, co mogłem, by wyglądać lepiej niż 3 miliony RMB (lokalna waluta), i cierpliwie poczekałem na towarzysza nadchodzącej bitwy o prym na parkiecie w błyskach ultrafioletu. Gdy w końcu się zjawił, wypiliśmy kilka butelek lokalnego piwa i taksówką wyruszyliśmy do klubu numer jeden o nazwie Perry’s – bastionu ekspatriantów. By dostać się na miejsce uciech, musieliśmy przejść szybką selekcję i wnikliwy skan oczu czarnoskórego pana bramkarza. Najwyraźniej nasze twarze nie wzbudziły jego podejrzeń, albowiem wskazał nam drogę do windy. Drzwi windy otworzyły się, a mym oczom objawiła się kraina pełna po brzegi obcokrajowców, skupionych w grupkach i przekrzykujących się w akompaniamencie dziwnej mikstury muzycznej. Dyskdżokej przeplatał Macarenę z 2pakiem, techno peryferii Berlina z klasycznym rockiem, Gangnam Style z Niną i jej 99 balonami oraz serwował wiele innych, równie zacnych kombosów. Chcieliśmy z Lawrencem dołączyć do gawiedzi, ale grupki były na tyle hermetyczne, że łatwiej byłoby chyba pigmejom zinfiltrować NBA.
Po pewnym czasie skupiliśmy się więc na okupowaniu baru. Chiny to kraj słynący z podrób dosłownie wszystkiego, łącznie z ryżem i makaronem. Nic dziwnego więc, że podrabia się tutaj także alkohol. Przelane do łudząco przypominających oryginalne butelek, podróbki prezentują się wspaniale na uginającymi się półkami barowymi. I nawet kac po nich (ten z gatunku, który ciężko zapomnieć), nie powstrzymał nas przed pochłonięciem ich nietuzinkowej ilości, czyli odhaczeniem delikatnego pettingu alkoholowego przed kolejnym klubem - tym razem stuprocentowo chińskim.
Delikatnie połechtany chińską podróbką Ballantinesa, udałem się wraz z moim towarzyszem na dalszy podbój nocy. Tym razem swe wrota uchylił przed nami klub The Myst. W środku wszystko wydawało się być na swoim miejscu, lecz dłuższa penetracja terenu zmieniła delikatnie mój tok myślenia. Przy sowicie zastawionych drogimi szampanami stolikach, ustawiali się pojedynczo Chińczycy i Chinki. W rękach mieli kieliszki, stali zaś prawie bez ruchu i patrzyli przed siebie. Nikt ze sobą nie rozmawiał, nie flirtował, nie próbował tu i ówdzie prężyć swego wymuskanego ciała. Warto nadmienić, że ilość ludzi w środku doprowadziłaby specjalistę BHP o ból głowy. Delikatna psychoza, rzekłbym. A pośrodku tego wszystkiego my - Anglik wuefista poszukujący partnerki życia i ja, który wolałby spędzić noc oglądając Metropolis z kotem na kolanach, aniżeli włóczyć się po miejscu w którym o męskość nie świadczy długość penisa, a liczba drogich trunków na stole. W Polsce dwa szampany chłodzące się w wiadrze na stole robią furorę. Tutaj na niektórych stolikach - na oko 5-osobowych - naliczyłem niejednokrotnie ponad dwadzieścia. Cóż, jak palić pieniądze, to palić je doszczętnie.
By nie myśleć za bardzo o otaczającej mnie rzeczywistości, udałem się do baru po trunek. Po tym, jak barman podał mi należną kwotę, wzdrygnąłem się i drżącą ręką podałem mu banknot. Delektując się każda kroplą drogocennego napoju, przeniosłem się w stronę parkietu. Dawał on następujące możliwości manewru - stanie w miejscu i dyskretne tupanie. Na większe przeboje nie było miejsca. Jako osobnik, który zaliczył dwa kursy salsy, i który zna tylko lub aż podstawowe kroki, byłem wysoce zawiedziony, lecz powrót do drinka wyrównał karmę. Wśród Azjatek i Azjatów widać było czasem pojedyncze osoby przemawiające do siebie w języku rosyjskim, ale szybko niknęły one gdzieś w odmętach klubu. Nasze zmagania skończyły się tym, że… zasnąłem na pufie przy jednym ze stolików, a mój towarzysz obudził mnie oznajmiając, że idziemy do kolejnego miejsca.
Le Baron to klub, który przez niektórych tutaj jest uznawany za crème de la crème, czy też przysłowiową wisienkę na torcie. Czy zasłużenie, pewnie bym się kłócił. Ale do rzeczy. Główna brama klubu chroniona była przez dwóch rosłych, czarnoskórych ochroniarzy, gwardzistów, którzy zatrzymaliby każdego bohatera z gry Heroes of Might and Magic, a których hobby zapewne jest poznanie i spróbowanie każdego sterydu stworzonego przez ludzkość. Najpierw przywitali nas, a następnie spytali, czy jesteśmy na liście. Po tym, jak zaprzeczyliśmy, pozwolili nam jednak uiścić opłatę za wstęp i przekroczyć próg budynku. Jak przystało na kluby z wysokiej półki, na miejsce musieliśmy dostać się windą. Jest to znana i szanowana reguła klubowego uniwersum. Nie ma windy - nie ma prestiżu. Gdy tylko wyczłapaliśmy się z niej, nasze stopy napotkały czerwony dywan. No, nareszcie ktoś dobrze przygotował się na naszą wizytację! – pomyślałem. Jako znani pathfinderzy, szybko odnaleźliśmy drogę do baru i zamówiliśmy drinki płuczące portfele w sposób bolesny. YOLO o godzinie 3 w nocy to motto wręcz uniwersalne, więc nie ma co oszczędzać.
Le Baron okazał się być miksturą poprzednio odwiedzonych klubów. Azjaci lansujący się butelczynami i pijący drinki stojąc w miejscu, jak po wymianie spojrzeń z meduzą, byli tu przetasowani z obcokrajowcami tworzącymi dziwaczne, hulaszcze grupki pełne pieniaczy. Muzycznie było tu jednak tutaj zdecydowanie lepiej. Łatka dj-ska została zainstalowana i upgrade dał się we znaki. Poruszanie się po klubie jest koordynowane przez czarnoskórych ochroniarzy, klonów panów z parteru klubu, tylko jakby z dodatkową porcją hormonu wzrostu, dlatego też nie jest tutaj wskazane nadmierne szaleństwo (kto wie, może to jednak tylko pozory, a panowie w rzeczywistości po godzinach dorabiają sobie szyjąc swetry dla hipsterów?). Jako, że moje życiowe baterie marki Duracell i ich energia miała się ku końcowi, oznajmiłem Lawrencowi, że czas na powrót. Spotkało się to z jego dezaprobatą, ale po chwili namowy, wskoczyliśmy w taksówki i udaliśmy się do naszych domostw.
Tak właśnie wyglądał mój szanghajski klubing. Poranek, rzecz jasna, nie należał do przyjemnych, lecz ostatecznie udało mi się wyjść z domu i zakupić wielką miskę zupę pełną noodli o nazwie La Mian oraz wielką butelkę wody, rozpoczynając tym samym batalię z kacem. Poświęciłem swój dzień dla klubowej nocy, ale jak mawiają: „czego to się nie robi dla dobra nauki!”.
Galeria








