
?Jeśli potrzebuję koloru krwi, to nie mieszam farb, tylko upuszczam swoją krew?
Rozmowa z Moniką Wińczyk
| Joanna Gruszczyńska
Walczy o m.in.: prawa kobiet, Matki Ziemi i osób z doświadczeniem uchodźstwa. Od 2011 r. razem z mężem Hubertem – artystą dźwiękowym, tworzy duet performatywny Monster Hurricane Wihajster. O życiu bez ściemy, sztuce performance i protestach, które wyszły z galerii na ulice, opowiada nam Monika Wińczyk – poznańska artystka, performerka i aktywistka.
Próbowałam znaleźć wspólny mianownik wszystkich Pani działań, tych artystycznych, edukacyjnych czy związanych z aktywizmem, i wyszło, że istotą jest interakcja z ludźmi. Jak się Pani odnajduje w rzeczywistości, w której jest ona utrudniona?
Utrudnienia związane z pandemią stały się dla mnie inspiracją, kopalnią przeróżnych pomysłów i przemyśleń. Wywołały wewnętrzne interakcje i zwiększyły intensywność współdziałania na terenie domowym z rodziną. Szczerze przyznam, że czas kwarantanny, tego totalnego zamknięcia, był / jest dla mnie przeżyciem bardziej pozytywnym niż bolączką. Odczuwam niepokoje, szczególnie o zdrowie najbliższych, ale są rzeczy, które mnie cieszą, np. redukcja bodźców i potrzeb, pomoc wzajemna czy wydłużony czas, który mogę w całości spędzić z dziećmi i mężem. Choć przed pandemią również staraliśmy się wspólnie żyć i być, teraz tego czasu mamy dla siebie jeszcze więcej. Czasem jednak brakuje zwykłej prywatności. Świat zamknął się w czterech ścianach, a my w nim i brakuje „pokoju odosobnienia”, ale i tak muszę przyznać, że jest okej.
A czy możliwe jest teraz artystyczne spełnienie?
Kwarantanna nie sparaliżowała mnie twórczo i projektowo. Zazwyczaj działam poza systemem związanym z grantami czy tzw. projektozą (uśmiech). Oczywiście jako „aktywistka uliczna”, performerka, istota gotowa do działania tu i teraz, potrzebuję kontaktu twarzą w twarz z przypadkowym przechodniem, którego mogę dotknąć: spojrzeniem, gestem, dźwiękiem, barwą albo ciałem. Zależy mi na tym, aby zatrzymać jego uwagę w pełni, choćby przez chwilę i nie przez ekran monitora. W planach na przyszłość mam jednak działania offline, na żywo - w systemie namacalnym i naturalnym.
Obecnie, w (nie)zaciszu domowym, bo u nas jest zawsze głośno i bardzo intensywnie, pracuję z mężem Hubertem – artystą dźwiękowym, z którym tworzę duet performatywny Monster Hurricane Wihajster od 2011 r., nad utworami katastroficznymi. Pomysł wykwitł w zeszłym roku na festiwalu Defibrylator w Ostrowie Wielkopolskim, który organizowany jest przez Michała Spiegela. Podczas kwarantanny praca nad tym projektem poszła znacznie do przodu.
Czy pandemia uniemożliwiła lub przesunęła w czasie realizację jakichś projektów?
Ciutkę tak, małe pokrzyżowanko było. Zostałam zaproszona na Festiwal Kultur „Człowiek Człowiekowi”, który miał odbyć się w maju. Niestety, został odwołany. Mam nadzieję, że organizatorki i organizatorzy wrócą do tematu i spotkamy się w innym czasie. Poza tym kolejne plany mam na październik. Szykuję się na siódmą odsłonę festiwalu wydawnictwa Uroruro.manufactura, za którym stoi Dariusz Franek. Miałam już przyjemność być częścią 4. i 5. Uro.
W czasie pandemii miała Pani szansę albo – raczej powinnam powiedzieć – została Pani zmuszona wyjść na ulicę z projektem Black Venus Protest.
Na ulice wyszłyśmy 14., 15. i 16. kwietnia w Poznaniu. Protest kolejkowy był reakcją na skandaliczny projekt Kai Godek. Ruchy feministyczne w całym kraju wyraziły w ten sposób sprzeciw wobec kolejnej próby zaostrzenia prawa do legalnej i bezpiecznej aborcji. W Poznaniu w kolejce stałyśmy jako BVP, W Naszej Sprawie, Nowy Byt Feministyczny, Manifa Poznań, inicjatywa FeMade, OSK Poznań, jako kobiety walczące o nasze prawa. Wszystkie_scy byliśmy organizatorami protestu.
A czy mogłaby Pani powiedzieć coś więcej o samym BVP?
Black Venus Protest powstał w 2017 roku podczas rezydencji kolumbijskich artystów z grupy Caldodecultivo w CSW Łaźnia w Gdańsku. Do pomocy przy projekcie z ramienia Łaźni przydzielono Magdalenę Mellin – artystę z Trójmiasta, z którą mam przyjemność współtworzyć duet performatywny Pink&Yellow. Wtedy Magdalena zadzwoniła do mnie i powiedziała: „Przyjeżdżaj do Gdańska, jest ważna akcja, świetna ekipa i będziemy działać w temacie praw kobiet”. Oprócz mnie i Magdaleny do pierwszej grupy BVP zaproszono: Katarzynę Pastuszak, Magdalenę Doborzyńską i Agnieszkę Sprawkę. Przez tydzień, w różnych miejscach w Trójmieście, robiłyśmy spontaniczne polityczne protest performances. Naszymi artefaktami były duże czarne flagi, megafony, czarne ubrania i dętki od traktorów, które raz zamieniały się w mównice, a innym razem były postumentami, kołami ratunkowymi czy pontonami bez dna. Całość była nagrywana. Z przygotowanych przez nas materiałów wideo i fotodokumentacji grupa Caldodecultivo złożyła film i przygotowała wystawę. Film pokazywany był później w Kolumbii i Nowym Jorku.
Czy od samego początku było wiadomo, że projekt przekształci się z czasem w ogólnopolski ruch?
Już po pierwszym dniu współpracy z Caldodecultivo okazało się, że BVP nie pozostanie tylko projektem artystycznym. My, kobiety zaangażowane, byłyśmy wykończone organizowaniem dużych manifestacji, które wymagały długich przygotowań. Charakter działań BVP rozwiązuje wiele problemów. Kiedy jest potrzeba, spontanicznie wychodzimy na ulice. Zabieramy flagi, megafony oraz ulotki i w małych, 5-osobowych grupach, maszerujemy w danej intencji. Nie godzimy się na łamanie praw kobiet, przemoc, nierówności, wyzysk w domu i w pracy czy niszczenie Matki Ziemi. BVP ma swoje oddziały w Toruniu, Poznaniu, Trójmieście i Szczecinie.
Zabieramy flagi, megafony oraz ulotki i w małych, 5-osobowych grupach, maszerujemy w danej intencji. Nie godzimy się na łamanie praw kobiet, przemoc, nierówności, wyzysk w domu i w pracy czy niszczenie Matki Ziemi.
Czym jest Caldodecultivo? Jakiego typu działania prowadzi? Czy BVP jakoś do nich nawiązuje, czy to zupełnie osobny projekt?
Grupa Caldodecultivo to projekt artystów wrażliwych na tematy społeczne. To również pary w życiu i sztuce. Kolumbijczycy szczególnie wyczuleni są na łamanie praw człowieka. Gabriella Cordoba Vivas i Unai Reglero zbierają materiały wideo o danym miejscu i społeczności, z których później tworzą filmy dokumentalne. Ich zbierana na ulicach sztuka trafia na wystawy, festiwale filmowe i seminaria. Z BVP jest zupełnie odwrotnie. My z galerii, z projektu artystycznego, wyszłyśmy na ulice i maszerujemy w rytm słów „Prawa/lewa – prawa kobiet. Prawa/lewa – prawami człowieka” już 3 rok. Myślę, że z Caldodecultivo łączy nas po prostu temat. Poza tym każda z nas, kobiet z pierwszej grupy BVP, tak samo jak Kolumbijczycy, para się aktywizmem i okołoartystycznymi sprawami.
BVP to projekt artystyczno-aktywistyczny, choć niektórzy pewnie widzą w nim tylko formę protestu. Dla Tani Bruguery to właśnie najważniejszy moment w sztuce, tzn. kiedy ludzie zastanawiają się, czy to jeszcze jest sztuka, czy już nie. A co w sztuce jest dla Pani najważniejsze?
To, czym jest sztuka i co czyni ją dla mnie ważną, to emocje i różnorodność możliwości. Podczas mojego pierwszego spotkania z performancem w Klubie Dragon, w czasie warsztatów i występu Istvana Kantora - ikony performance’u, dostałam olśnienia. Poczułam coś w rodzaju rytuału przejścia, tak dosłownie. Zawsze ciągnęło mnie na scenę, a wtedy, tam, nagle stałam się częścią artystycznego działania. Byłam na chwilę narzędziem w czyichś rękach. Istvan upuścił mi podczas pokazu krew z ręki. Zacisnął moje ramię i wbił w nie igłę. Krew spływała na rozgrzany palnik i bardzo śmierdziało. Wcześniej rozmawialiśmy o tym, że być może będzie chciał skorzystać z mojej krwi, choć do tej pory podczas występów używał tylko swojej. Kantor śpiewał piosenki rewolucyjne i wykonywał gesty, które wtedy do mnie trafiały. Złapaliśmy mocny kontakt i do tej pory z sympatią obserwuję jego twórczość. Był moim pierwszym mentorem. Tym drugim został mój mąż. Spędziłam z Hubertem tysiące godzin na dyskusjach, planowaniu, omawianiu i wspólnym działaniu w snach i na jawie. Miewałam widzenia senne naszych akcji, które później razem wykonywaliśmy.
Podsumowując, dla mnie najważniejszym momentem w sztuce jest szczerość istnienia. Nie oddzielam życia jako matka, żona, przyjaciółka, aktywistka i feministka od bycia osobą twórczą. To przenikające się ciała.
Jak powstaje performance? Czy tematy do Pani przychodzą, czy to są długie poszukiwania, czy intuicja?
Idę za impulsem. Jest temat do przemielenia duchowo, artystycznie i społecznie, to po prostu wychodzę na ulicę albo korzystam z przestrzeni, udostępnianej mi przez zaprzyjaźnionego Psa Andaluzyjskiego czy Farby. Nie umiem, choć mi się zdarzyło, do działania podejść tylko i wyłącznie konceptualnie czy projektowo. Potrzebuję czuć i być - bez tego nie potrafię tworzyć. Nie umiem udawać (śmiech). Jeśli potrzebuję koloru krwi, to nie mieszam farb, tylko upuszczam swoją krew. Jeśli chcę poczuć się martwym dzikiem, to jadę w miejsce, gdzie podczas polowania zastrzelono dziką zwierzynę. Kładę się tam naga na zamrożonej glebie i czuję tę istotę; ona wchodzi we mnie i na zawsze już jestem z nią połączona. Tak samo współodczuwam z drzewami. Fizycznie boli mnie każda wycinka. Nie udaję bólu. Jest to być może ryzykowne, jednak taka jestem i tak tworzę, w zgodzie ze sobą, szczerze i bez ściemy.
Tak samo współodczuwam z drzewami. Fizycznie boli mnie każda wycinka. Nie udaję bólu.
Głównie pracuje Pani ze swoim ciałem, ale eksperymentuje też z dźwiękiem i językiem. Od czego zależy u Pani wybór nośnika informacji?
To zależy od tego, co chcę przekazać. Używam głównie swojego ciała, ale za sprawą mojego męża weszłam również w sferę dźwięków, nagrań terenowych i improwizacji. Widać to np. podczas naszego wspólnego performance’u „Sztukanie” z 2012 roku. Hubert, stojąc na mównicy, wygłaszał nasz manifest, a ja wybijałam jego rytm i emocje na starej maszynie do pisania, odpowiednio nagłośnionej i podłączonej do specjalnych efektów. Performance miał charakter protestu. Lubię też pisać, choć jeśli używam słów, to raczej pojedynczego zdania lub słowa np. zapętlam słowa „die” i „daj”, które brzmią tak samo. Wtedy słuchacz sam wybiera, czy skupia się na tematyce śmierci, czy konsumpcji, czy może na obu na raz.
Czy na przestrzeni lat zmieniało się Pani podejście do performance’u i happeningu? Wydaje mi się, że działania Monster Hurricane Wihajster skierowane były bardziej „do wewnątrz”, za to w ostatnim czasie media najczęściej piszą o Pani w kontekście artystki-aktywistki.
Raczej nie zmieniło się moje podejście do performance’u i happeningu. W pracy twórczej z Hubertem, jako Monster Hurricane Wihajster, faktycznie częściej wyciągamy na zewnątrz wątki bardziej duchowe, nasze wnętrza, relacyjność i kontrasty. Są to spotkania bardzo intymne. Widać, kim jesteśmy, jak żyjemy, co nas uwiera, a co raduje. Jednak jako MHW również zahaczamy o aktywizm. Stając w obronie Matki Ziemi, robimy rytuały dla drzew; w happeningu „Tajne komplety” głośno opowiadaliśmy się za świecką szkołą; wskazujemy na niewygody życia artystów i artystek; działamy na rzecz osób z doświadczeniem uchodźstwa.
Który performance był dla Pani najbardziej osobisty?
Mogłabym odpowiedzieć jednym słowem – każdy, ponieważ każdy występ pochłania tony mojej energii i jest dla mnie bardzo intymny. Po każdym performansie mam zjazd. Zdarza się, że trwa on tylko kilka godzin - budzę się następnego dnia rano i wszystko gra. Bywają jednak takie spadki nastroju, że artystycznego kaca odczuwam kilka dni, tygodni, a czasem nawet miesięcy. Dla higieny życia psychicznego wykonuję performance’y nie częściej niż 5-7 razy w roku. Jeśli jednak musiałabym wskazać te najważniejsze występy, to wybrałabym “Niktosia” i “Martwe ptaszki nie latają”. „Nasiuty”, inaczej „Niktoś”, to performance, który traktuje o niedowartościowaniu, o byciu w cieniu i o ciągłej, czynnej metamorfozie, która nie zawsze zmienia nas na lepsze. Ten drugi ważny dla mnie moment to sytuacja z Festiwalu Experyment w Zbąszyniu i performance „Martwe ptaszki nie latają/dead birds don't fly”, który wykonaliśmy jako MHW. Ten performance był bardzo trudny z powodu mojego stanu zdrowia - psychicznego załamania. Byłam na lekach antydepresyjnych i antylękowych. Dopiero co zaczęłam terapię. Przez kilka dni nie wychodziłam z domu. Mąż przynosił mi jedzenie, ale ja nie mogłam jeść. Wszystko było do bani. Czas uciekał... Poinformowaliśmy organizatorów, że być może nie dam rady wystąpić. Koniec końców, podniosłam się z łóżka i stanęłam na (dosłownie) moście - niewielkiej, białej, metalowej konstrukcji wśród drzew. Ja byłam wolną energią, a Hubert szybkością światła. Wymieszaliśmy emocje i zrobiliśmy bardzo ważny gest zarówno dla nas, jak i dla uczestników festiwalu. Po wszystkim dostaliśmy dużo uścisków, łez i słów wsparcia. To był chyba nasz najlepszy pokaz.
Po każdym performansie mam zjazd. Zdarza się, że trwa on tylko kilka godzin - budzę się następnego dnia rano i wszystko gra. Bywają jednak takie spadki nastroju, że artystycznego kaca odczuwam kilka dni, tygodni, a czasem nawet miesięcy.
Mówiła Pani o tym, że czasem występuje kosztem zdrowia psychicznego. W takim razie muszę zapytać, nawiązując do jednej z prac MHW, czy performance jest Pani wrogiem?
Kiedy z powodu zagrożonej ciąży nie mogłam pojechać z Hubertem do Częstochowy i wystąpić, ponieważ byłam w szpitalu, czułam, że performance stał się na moment moim wrogiem. Ta sytuacja, brak możliwości wystąpienia z Hubertem na żywo, doprowadziła do nagrania wideo z sali szpitalnej, które zostało puszczone podczas wydarzenia w Częstochowie. Do nagrania dołączyliśmy notatkę od lekarza, która tłumaczyła powód mojej fizycznej nieobecności na festiwalu.
Dla mnie w sztuce performance nie może być ściemy. Opieram się na totalnej szczerości, dlatego nie nagnę się do sytuacji, by wystąpić za wszelką cenę, bo prestiżowe wydarzenie, bo zbuduję sobie zaplecze znajomości, bo dobra kasa czy świetne towarzystwo. Jestem pod tym względem bardzo radykalna i nieustępliwa. Ten sposób artystycznego spełnienia się staje się moim wrogiem.
Ja sama jestem również wrogiem dla performance art, ponieważ swoją postawą i być może moim własnym stylem nie wpisuję się w akademicką debatę. Czasem nie mogę jako odbiorczyni zdzierżyć tego, w czym uczestniczę i co widzę, wtedy performance również staje się moim wrogiem. Nie znoszę powtarzalności i wielokrotnego wykonywania tego samego performance'u. Poza tym, nie wyobrażam sobie zaprzestać tej praktyki, bo to czuję i rozumiem.
***
Zdjęcie tytułowe: fragment okładki kasety „Japoński dystans”, wydawnictwo Szara Reneta, 2019, fot. Matti Aiki ze spektaklu Nomadka, Sapporo
Zdjęcie nr 1: BVP, fot. Alina Żemojdzin
Zdjęcie nr 2: Festiwal Experyment Zbąszyń, performance „Martwe ptaszki nie latają”, fot. Maciej Sierpień
Zdjęcie nr 3: performance „Sztukanie”, fot. Anna Zdebska
Zdjęcie nr 4: okładka kasety „Japoński dystans”, wydawnictwo Szara Reneta, 2019, fot. Matti Aiki ze spektaklu Nomadka, Sapporo
Zdjęcie nr 5: pokaz performance Istvana Cantro 2011, fot. Anna Zdebska
Zdjęcie nr 6: manifest „Złom”, fot. Radosław Sto i Monika Wińczyk
Galeria



