
?Pasjonują mnie ludzie?
Wywiad z Maciejem Nowakiem
|
Od lat łączy zawodowo dwie pasje – teatr i kuchnię. Do Poznania przyjechał trzy lata temu objąć stanowisko dyrektora artystycznego Teatru Polskiego. Dlaczego nazywa siebie kolekcjonerem ludzi? Co najbardziej ceni w poznańskiej kuchni? Czy obawia się przyszłości polskiego teatru i co kieruje nim, gdy tworzy program? Z Maciejem Nowakiem porozmawialiśmy tuż przed rozpoczęciem nowego sezonu artystycznego.
W 2015 roku przyjął Pan stanowisko dyrektora artystycznego Teatru Polskiego. Z jakimi oczekiwaniami przyjechał Pan do Poznania?
Choć rejony Poznania zawsze były mi bliskie ze względu na rodzinę mojego taty, która pochodzi z Grudziądza, przybywając tu nie znałem dobrze miasta. Oczywiście, bywałem tutaj wcześniej od czasu do czasu, np. na spektaklach w latach 80-tych u Izy Cywińskiej, lecz w niektórych aspektach odkryłem je na nowo, np. jeśli chodzi o urodę tego miasta i jego spójność urbanistyczną. Okazało się też, że łączą mnie z Wielkopolską domowe wątki kulinarne. Przyjeżdżając tutaj, miałem w głowie kilka stereotypów na temat Poznania (i w niektórych się utwierdziłem!), ale także bardzo miłe skojarzenie, związane z osobą mojego mistrza, profesora Zbigniewa Raszewskiego, który był absolwentem poznańskiego uniwersytetu. Profesor Raszewski to postać pomnikowa, wielki historyk teatru i człowiek, który ukształtował polską wiedzę o teatrze jako oddzielną dyscyplinę nauki. Współpracowałem z nim od początku lat 80-tych, miałem zaszczyt być obdarzony przez niego zaufaniem. To właśnie od niego sporo słyszałem o Poznaniu. Przy okazji jakiejś premiery w latach 80-tych, polecił przywieźć mu do Warszawy rogale świętomarcińskie. Wtedy pierwszy raz spotkałem się z tym zjawiskiem. Wieści o Poznaniu dochodziły do mnie z rozmaitych stron, łączyłem z tym miastem pojedyncze, ciekawe doświadczenia. Bardzo się cieszę, że mogę poznać świat tak odmienny od tego, który znam z Warszawy – mojego rodzinnego miasta – oraz od świata, który znam z Trójmiasta, gdzie spędziłem 15 lat, również prowadząc teatr.
Pod względem kultury?
Pod względem kultury, obyczaju, gospodarki przestrzennej. W każdym z miast, które znam – Warszawie, Trójmieście i Poznaniu – inaczej wygląda życie towarzyskie, relacje społeczne. Interesujące jest to, że pomimo bycia stosunkowo niewielkim krajem, Polska jest tak różnorodna. Jest to oczywiście pozostałością rozbiorów i XIX wieku, kiedy kształtowały się w Europie nowoczesne państwa, a Polska była podzielona między trzy z nich. W każdym z tych organizmów żywioł Polski organizował się po swojemu. Fascynujące jest to, że po 100 latach od odzyskania niepodległości różnice te są ciągle bardzo wyraźne.
Dopytam o Teatr Polski. Czy przyjechał Pan z gotowymi pomysłami na to, co można tutaj zrobić, czy kształtowały się one na bieżąco?
W Teatrze Polskim bywałem wcześniej na premierach. Bardzo długo zajmuję się teatrem w Polsce i wszystkie teatry są mi w jakiś sposób bliskie. Kiedy trzy lata temu decydowałem się z Marcinem Kowalskim na wzięcie udziału w konkursie na dyrekcję Teatru Polskiego, coś sobie wymyśliłem. Moją wyobraźnię rozpalała szczególnie historyczność tego gmachu, dlatego od samego początku chciałem lansować hasło, że Teatr Polski to najstarszy, nieprzerwanie działający teatr w Polsce. Na początku budziło to zdziwienie i konsternację.
Pewnie nawet nie wszyscy poznaniacy o tym wcześniej wiedzieli.
Mimo, że jest to oczywiste, nikt tego wcześniej nie nazwał. Poznaniacy są ekstremalnie skromni i pozamykani. Nie jest w Poznaniu przyjęte, aby mówić, że coś tutaj jest „naj”. Nie wypada się wyrywać. Ja natomiast już na samym początku chciałem podkreślić, że jest to NAJstarszy, działający teatr w Polsce. Wtedy spotkałem się z opiniami: „po co w ogóle o tym gadać, po co podkreślać to znaczenie, trzeba siedzieć cichutko”. A to siedzenie po cichutku jest kompletnie nie w moim temperamencie.
Fajne jest to, że znalazłem tutaj partnerów do szerszego myślenia. Dobrą rękę do rozmachu, do dużych, działających na wyobraźnię pomysłów, ma prezydent Jaśkowiak. W środowisku akademickim i artystycznym jest wiele osób, z którymi rozmowy są inspirujące i interesujące. Historia Poznania jest cudowna, moim zdaniem zbyt mało wyeksponowana. Występują tutaj ciekawe zjawiska przestrzenne i architektoniczne. Mam wrażenie, że ciągle jest to miasto do opowiedzenia. Bardzo mocno na wyobraźnię działa wciąż niewystarczająco wykorzystana bliskość Berlina, do którego jest niecałe 300 km. To jedna ze stolic świata, skupiająca emocje i zainteresowanie ludzi z wielu kontynentów, w której widać potężny ruch artystyczny i biznesowy. Myślę, że warto byłoby skorzystać z tego potencjału.
Chciałam zapytać o Pana początki związane z teatrem. Mówił Pan o Teatrze Wybrzeże, wcześniej pracował Pan jako krytyk teatralny. Jak rozpoczęła się ta wielka przygoda z teatrem?
Rozpoczęło się prawdopodobnie od organizowania przedstawień w domu. Każdy podest lub kurtyna wywoływały u mnie nieodpartą, niemożliwą do wyeliminowania potrzebę artykułowania przedstawień, co było przekleństwem moich rodziców i koszmarem cioć. Pamiętam, że u jednej cioci w domu był parawan, który bardzo pobudzał moją wyobraźnię, wydawał mi się niezwykle performatywny – można było go przenieść, coś za nim ukryć. Fascynujące! To były moje teatralne początki. Jednak dość szybko, już na początku liceum, zrozumiałem, że artystą na pewno nie będę. Stało się dla mnie jasne, że tym, co chcę robić w życiu, i w czym będę się czuł najlepiej, jest organizowanie pracy i warunków pracy dla twórców. I tak jest do dzisiaj, już od kilkudziesięciu lat. Zawsze wolę być za kulisami i pociągać za sznureczki niż samemu występować na scenie.
Tydzień po zrobieniu matury, w roku 1983, zacząłem pisać recenzje teatralne dla ogólnopolskiego dziennika „Sztandar Młodych”, który ukazywał się w Warszawie. Choć byłem wtedy jeszcze nastolatkiem, zacząłem od postawienia do pionu Kazimierza Dejmka, bo bardzo nie spodobała mi się jego inscenizacja „Zemsty” Fredry. Z młodzieńczą dezynwolturą przywołałem do porządku legendę polskiego teatru!
Już w pierwszej recenzji?
Tak! Ostatnio wpadł mi w ręce ten tekst i dziś sam gówniarza, którym wówczas byłem, b a r d z o obsztorcowałbym za to, co napisał. Ale cóż zrobić – to urok młodzieńczej fantazji. Pisanie w „Sztandarze Młodych” sprawiło, że dość szybko zwrócił na mnie uwagę profesor Raszewski. Przywołał mnie do siebie i dalej poszło samo. Przez następne kilkanaście lat zajmowałem się głównie dziennikarstwem teatralnym: pracowałem w miesięczniku „Teatr” oraz z profesorem Raszewskim w piśmie naukowym „Pamiętnik Teatralny”. Na początku lat 90-tych założyłem własne pismo, tygodnik „Goniec Teatralny”. W wieku 27 lat zostałem dyrektorem Centrum Edukacji Teatralnej w Gdańsku. Od 2000 roku byłem dyrektorem Teatru Wybrzeże, a potem stworzyłem Instytut Teatralny, któremu przewodziłem 11 lat. Aż dotoczyłem się do Poznania.
Co współcześnie znaczy teatr w Polsce? Jaką rolę odgrywa w społeczeństwie?
Jestem absolutnie przekonany, że pozycja teatru w Polsce jest wyjątkowa. Od 250 lat, czyli odkąd teatr publiczny w Polsce istnieje, ze sceny padają najważniejsze dla naszego społeczeństwa myśli, swego rodzaju wskazówki. W kulturze amerykańskiej marzy się o wielkiej powieści. Co chwila wychodzą bardzo grube książki amerykańskich autorów opisujące amerykański los. Tymczasem w Polsce – od samego początku, od Wojciecha Bogusławskiego i sztuki „Krakowiacy i górale” – panuje przekonanie, że coś ważnego można powiedzieć poprzez scenę. Teatr ma w Polsce wielki autorytet i wielokrotnie zwracają na to uwagę cudzoziemcy. Podczas, gdy w wielu krajach na świecie scena nie ma już takiego znaczenia jak kiedyś, u nas – przy zachowaniu odpowiednich proporcji, rzecz jasna – autor teatru ma podobną rolę, jak w starożytnej Grecji, a scena teatralna jest trybuną, z której mówi się ważne rzeczy. Polska jest jednym z nielicznych krajów na świecie, gdzie informacja o premierze teatralnej ma szansę ukazać się na pierwszych stronach najważniejszych, ogólnopolskich gazet oraz w dziennikach telewizyjnych. W Wielkiej Brytanii, w Stanach czy nawet we Francji teatrem nie przejmuje się szerokie grono odbiorców, jest on po prostu miłą rozrywką. W Polsce nie stracił na znaczeniu.
Nie oznacza to bynajmniej, że wszyscy chodzą do teatru, niemniej do dobrego tonu należy to, żeby wiedzieć, co się w teatrze dzieje. Nawet jeśli Polacy nie uczęszczają na spektaklach, znają nazwiska kilku najważniejszych twórców i najważniejszych utworów. A tych utworów zasadniczych, które Polakom Polskę opowiadały, mamy sporo, np. „Dziady”. To dobry punkt odniesienia. Nie wszyscy wiedzą, o co dokładnie chodzi z tymi „Dziadami”, ale każdemu się coś po głowie plącze, każdy zna frazę „ciemno wszędzie, głucho wszędzie” czy Wielką Improwizację. Analogicznie jest z „Weselem” Wyspiańskiego. Moim zdaniem w Polsce panuje nieustanne wyobrażenie o tym, że powtórzy się cud „Wesela”. Jak podaje plotka, w 1901 roku, po prapremierze „Wesela”, wszyscy widzowie zamilkli, bo Wyspiański opowiedział prawdę o Polakach. Jest to legenda, do której często się odwołujemy, czekając aż znowu pojawi się jakiś chmur Wyspiański, który opowie nam ze sceny, o co tak naprawdę w naszej ojczyźnie chodzi. Podobnie jest z „Kartoteką” Różewicza, w którą wczytujemy się jak w przewodnik po polskim losie. Sztuką, którą ciągle chętnie wystawiamy, jest także „Tango” Mrożka. Poprzez jej kolejne interpretacje staramy się dowiedzieć, co Mrożek przez ten utwór chciał rzec. Choć autorytet teatru w Polsce jest bardzo wysoki, żyjemy w Europie, która się bardzo integruje i zmienia. Boję się tego, że zaczniemy słyszeć o łabędzim śpiewie teatru w Polsce. Wieszczę, że czeka nas los hiszpańskiego teatru, który bardzo długo miał mocną pozycję międzynarodową i wewnętrzną. Mniej więcej 20 lat temu, wraz z przywracaniem demokracji w Hiszpanii po okresie dyktatury, teatr właściwie przestał istnieć. Podobnie jak Polska, Hiszpania podporządkowana była standardom katolicyzmu tradycyjnego i oddalona od europejskich centrów. Organizacja teatru hiszpańskiego była analogiczna do polskiego – mieli kilkadziesiąt teatrów regionalnych ze stałymi zespołami aktorskimi i wspaniałą dramaturgią.
Nie ma tam już teatrów repertuarowych?
Zostało bardzo niewiele, około 3-4. Większość inicjatyw teatralnych organizują kompanie teatralne. Pozostały budynki – trudno byłoby zniszczyć zabytkową architekturę – ale znaleziono dla nich funkcje rozrywkowe. Boję się, że w tym kierunku powoli zmierzamy. Dlatego coraz częściej – ze zdumieniem dla samego siebie – przychodzę na pozycje bardzo tradycyjne czy wręcz konserwatywne. Jak długo się da chciałbym walczyć o bardziej tradycyjną formułę teatru – taką, jaką od trzech sezonów uprawiamy w Teatrze Polskim. Zupełnie świadomie rozpocząłem tutaj moją działalność od inscenizacji „Krakowiacy i górale”. Wszystko, co tutaj robimy, jest dialogiem nowoczesności z tradycją. Z jednej strony Paweł Demirski i jego dramaturgia, z drugiej – Słowacki czy „Hamlet”, którego wystawimy w tym sezonie.
Utwory tradycyjne, o których Pan wspomina, jak „Kordian”, są interpretowane bardzo współcześnie.
Jesteśmy ludźmi XXI wieku, ale chcę tę naszą współczesność zszywać z przeszłością. Tak rozumiem sens robienia teatru, szczególnie w historycznym gmachu, jakim jest Teatr Polski w Poznaniu. Dużo troski poświęcam przywracaniu godności tego miejsca. Chcę, aby budynek teatru był zadbany i aby poznaniacy wiedzieli, że jest on wciąż czymś bardzo ważnym. Nie mamy dostatecznych środków, żeby wszystko wyremontować za jednym zamachem, dlatego robimy to powolusieńku, pomieszczenie za pomieszczeniem. Teraz na przykład swój blask odzyskuje sala redutowa. Moi poprzednicy zrobili piękną rewitalizację widowni. Wspólnym wysiłkiem chciałbym doprowadzić do sytuacji, w której Poznań i Polska będą dumne z tego gmachu i z tej instytucji.
Mówił Pan, że z teatrem polskim może stać się to, co z hiszpańskim. Jednak biorąc pod uwagę, jak głośno mówi się o niektórych spektaklach i jakie emocje one wywołują, mam nadzieję, że tak się nie stanie.
Ja również bardzo nie chciałbym powtórki z Hiszpanii, dlatego nie rezygnuję i walczę. Nie wiem, co miałbym robić, gdyby teatry przestałyby istnieć. Owszem, przyjemnie bawić się w krytyka kulinarnego, ale prawdziwą satysfakcję, poczucie wyjątkowości i istotności mam wtedy, gdy pracuję tutaj. Kwestie restauracyjne są bardzo milutkie, ale jednak jest to zabawa. W teatrze uruchamia się przedziwna energia, dzieją się jakieś czary. Z lektur i rozmów ze zdolnymi artystami rodzą się pomysły. Na początku jest tylko intuicja, a kiedy przychodzę na próbę generalną, jestem świadkiem cudu – cudu kreacji teatralnej. Z niczego właściwie powstaje sugestywny świat, który za chwilę wśród publiczności wywoła emocje, łzy wzruszenia, często złość i chęć polemiki. I dobrze! O to tutaj chodzi – o generowanie emocji i ścieranie się rozmaitych poglądów.
Mówi Pan o publiczności. Czym charakteryzuje się współczesny widz? Kto przychodzi do teatru?
Powtórzę coś, za co już dostałem po łbie jako dyrektor Instytutu Teatralnego, ale jest to prawda, więc nie ma innego wyjścia. Do teatru chodzą przede wszystkim kobiety. Teatr z całą pewnością jest kobietą. Pewnie pamięta Pani grupy teatralne ze szkoły i to, że na większość tego typu zajęć uczęszczają dziewczyny. Kobiety są najwierniejszą publicznością teatralną. Mężczyźni chodzą do teatru głównie po to, aby zaimponować kobietom, lub jako towarzystwo swoich dziewczyn i żon. Drugi mocny segment publiczności – i za to dostałem po łbie – to publiczność gejowska, szczególnie dzisiaj, kiedy tożsamość gejowska się emancypuje. Obecność osób homoseksualnych w społeczeństwie jest coraz bardziej widoczna, nie stanowią już oni grupy społecznej, która musi się ukrywać.
Zostając przy temacie publiczności, chciałam zapytać, jak przyciągnąć widza do teatru?
To jest tajemnica kwadratury koła, ale oczywiście są genialni dyrektorzy teatrów, którzy ją posiedli. Duża frekwencja to ogromna zasługa i wysiłek osób, które pracują w kasie i przy organizacji widowni – ludzi, którzy muszą mieć bardzo szerokie kontakty, ciągle poznawać nowe środowiska i szukać sojuszników. Nie wiem, czy moja recepta jest słuszna, ale uważam, że jako osoba, która programuje teatr, powinienem wpisywać nasze zamierzenia w dyskusje, które aktualnie toczą się w społeczeństwie. Naszymi spektaklami musimy brać udział w dyskusjach, które zajmują Polaków i które po wyjściu z teatru są kontynuowane przy domowych obiadach, w szkołach i miejscach pracy. Musimy nasłuchiwać, o czym Polacy rozmawiają, i na postawie tych tematów tworzyć spektakle. Podczas pracy z reżyserami bardzo często gadamy właśnie o tym, co jest w Polsce ważne. Większość premier, które zaproponowaliśmy w ciągu ostatnich trzech sezonów, jest wynikiem takich właśnie nasłuchów środowiskowych.
Czyli spektakle opierają się na bieżącej obserwacji społeczeństwa?
Tak, trzeba słuchać radia, czytać gazety, orientować się, o czym ludzie rozmawiają – podsłuchiwać ich w pociągach, na ulicy, nie zapominając przy tym o tradycji teatru i obejrzanych spektaklach z ostatnich lat. Moja rozmowa z Janem Klatą o „Wielkim Fryderyku” rozpoczęła się właśnie od wzmianki o spektaklu na podstawie tego utworu z Teatru Ateneum z końca lat 70., która była moją wielką fascynacją. Gdy Jan Klata wrócił do tego tekstu, okazało się, że jest on bardzo aktualny. Adolf Nowaczyński trafnie nazwał tematy, które cały czas nas rozpalają. W Teatrze Polskim z jednej strony dyskutujemy z dawnym repertuarem, z drugiej mamy możliwość współpracy z takimi geniuszami jak Paweł Demirski, który umie wsłuchiwać się w to, co dzieje się wśród Polaków. Justyna Sobczyk to z kolei artystka, która odkryła dla polskiego teatru grupy, które były traktowane protekcjonalnie, czyli osoby niepełnosprawne lub dzieci. W spektaklu „Ojczyzna” interpretuje tekst Krystyny Miłobędzkiej – wielkiej polskiej poetki, która mieszkała w Poznaniu. „Hymn o miłości” wyreżyserowała Marta Górnicka. Jestem dumny z tego, że mogę z nią współpracować od początku jej drogi w Instytucie Teatralnym. Jestem głęboko przekonany, że jest to jedna z większych artystek polskiego teatru w historii. Forma teatralna, którą stworzyła – teatr chóralny – jest absolutnie wyjątkowa. O jej pozycji świadczy fakt, że już została nam podebrana przez Niemców. Za trzy tygodnie ma premierę w Berlinie. W olimpijskiej formie jest dzisiaj Maja Kleczewska, która zrobiła u nas „Malowanego ptaka”. Maja ma takie doświadczenie i jasność oglądu tego, co się wokół niej dzieje, że każda jej premiera to od kilku lat wielkie wydarzenie, które bardzo rozjaśnia nam świat i nas samych. Tak właśnie było przy „Malowanym ptaku”, kiedy dotknęła jednego z najboleśniejszych kawałów polskiej duszy, czyli relacji z naszymi braćmi Żydami.
Widzów do teatru przyciągacie jednak nie tylko sztuką. Myślę tutaj np. o niedzielnych śniadaniach.
Śniadania niedzielne istnieją przy współpracy z Maciejem Krychą, szefem klubu Dragon, z którym bardzo dobrze zrozumieliśmy się w kwestii gastronomicznej. Pomysł ze śniadaniami jest prościutki, nie ma na nich żadnego wyrafinowanego jedzenia. Jest to pretekst do tego, żeby w niedzielne południe spotkać się tutaj z przyjaciółmi. W tym samym czasie odbywają się Teatralki, pomysł, który przyniosłem z Instytutu Teatralnego: niedzielne zabawy dla fajnych dzieciaków. Staram się szukać inicjatyw, które przywrócą Teatr Polski poznaniakom. Mamy więc Orkiestrę Antraktową, która kontynuuje tradycję zespołu pod taką samą nazwą, pierwotnie działającego w antraktach. I choć dzisiaj już nie oczekuje się, aby wypełniać antrakty programem muzycznym, nazwę zachowaliśmy i raz w miesiącu, w niedzielę, orkiestra złożona z młodych ludzi przygrywa teatromanom. Powstał także chór międzypokoleniowy, który daje szansę ekspresji wokalnej zarówno ludziom bardzo dojrzałym, jak i młodziutkim. Śpiewają tam dziadkowie ze swoimi wnukami. W tej chwili podejmujemy współpracę ze studentami i wykładowcami Zakładu Tańca i Fitnessu na AWF-ie. Okazuje się, że jest tam ogromna ilość fajnych, niesłychanie zdolnych dziewczyn i chłopaków. Gdy opuszczą już salę gimnastyczną, swoją sprawność, urodę oraz ekspresję ruchową będą mogli wykorzystać w kontekstach teatralnych. To, co mnie najbardziej w życiu cieszy, nie tylko w teatrze, to łączenie rozmaitych środowisk. Naprawdę czuję się kolekcjonerem ludzi. Od zawsze pasjonują mnie spotkania z nowymi osobowościami, z nowymi środowiskami, wsłuchiwanie się w to, co myślą, jakie mają poglądy na świat, jak rozpoznają to, co się wokół nas dzieje. I tej metody używam także podczas klejenia obecnego kształtu Teatru Polskiego w Poznaniu.
Przyciągając tutaj różne środowiska, promujecie sam teatr.
Teatr Polski jest medium społecznym. Po to został 150 lat temu wybudowany, żeby ludzie mogli się ze sobą spotkać. Po to wymyślono przed tysiącami laty taką maszynkę, jaką jest teatr, żeby ludzie o rozmaitych poglądach – często ze sobą sprzecznych – mogli w neutralnej przestrzeni ze sobą podyskutować, pokłócić się bezkrwawo i bez straszliwych konsekwencji. Teatr to laboratorium ludzkich myśli i emocji.
Skoro już byliśmy przy temacie kuchni, chciałam zapytać o miejsca gastronomiczne w Poznaniu, które każdy powinien odwiedzić.
Naszą parafialną knajpą jest Massimiliano Ferre – miejsce, które pamiętam jeszcze z lat 90. Wtedy nazywało się ono Domem Golonki, dzisiaj ma szyld włoski. Serwują tam i włoskie potrawy, i bardzo sympatyczne domowe jedzenie, np. szare kluski. Idzie jesień, więc pewnie znowu się pojawią knedle ze śliwkami. To są rzeczy, które znamy z domów, ale których często już nam się nie chce robić, bo ich przygotowanie wymaga zachodu. W miastach poza Warszawą – także w Poznaniu – rozkwitła nowoczesna gastronomia, analogiczna do tej, jaka jest w Berlinie czy Londynie. W Warszawie nie ma jej z tego powodu, że obecna warszawska gastronomia sięga lat 80. W związku z tym, że Warszawa jest największym miastem, a tym samym najbogatszym, to restauracje trzymają się tam dobrze już od kilkudziesięciu lat. Tymczasem w wielu miastach w Polsce, po wejściu do Unii Europejskiej, młodzież wyjechała za pracą za granicę, do Londynu, Berlina czy Paryża, gdzie w tamtejszych restauracjach zetknęła się z zupełnie innym uprawianiem gastronomii niż w Polsce, poznała rozmaite technologie i produkty. Zdobyła doświadczenie i po kilku latach wróciła z tą wiedzą do Polski – w celu założenia rodziny czy do starszych rodziców. W efekcie mamy w Poznaniu i innych pozawarszawskich miastach nowoczesne formaty gastronomiczne, np. ramen bary. Oczywiście w Warszawie też jest ich kilka, natomiast te poznańskie są na najwyższym, światowym poziomie. Widzę tu też cudowne gruzińskie restauracje czy bary stekowe z doskonałym mięsem. W większości są to nieduże lokale, założone właśnie przez osoby, które zdobytą poza Polską wiedzę przekładają na nasze warunki. Odkrywam je z wielką satysfakcją, jest to wzruszające. Stosunkowo niedawno trafiłem do Czarnego Kota – winiarni na Grunwaldzie. Jestem absolutnie oczarowany tym miejscem, zarówno ogromnym bogactwem dostępnych tam win, jak i jego hiszpańsko-włoskim klimatem. Najfajniejsze są knajpy, do których chodzą ludzie, a Czarny Kot ma ogromną publiczność wiernych sojuszników, którzy namawiają do przyjścia tam ludzi, którzy jeszcze nie odkryli tego miejsca. To społeczny fenomen, że mechanizmy komercyjne wygenerowały tak ważną przestrzeń na poziomie kulturowym i obyczajowym, jak gastronomia. Z wielką radością odkrywam poznańskie lokale. Jednym z moich ulubionych miejsc jest Ośla Ławka, prowadzona przez Krzysztofa Łapę – młodziutkiego szefa kuchni, który uczył się w Londynie. Robi on kuchnię eksperymentalną, wykorzystującą nowoczesne technologie gastronomiczne, ale inspirowaną polskimi smakami i opartą o polskie produkty. Fenomenem jest to, co się dzieje na Śródce. Państwo, którzy prowadzą knajpy La Ruina i Raj, to stosunkowo młodzi ludzie, należący do pokolenia hipsterów. Krążą po świecie, zbierając inspiracje kulinarne. Niedawno wrócili z długiej, prawie rocznej podróży. Z kolei obok nas, już za moich czasów, narodziła się francuska piekarnia, prowadzona przez ludzi, którzy na co dzień zajmują się zupełnie innym biznesem, których pasją jest to, żeby na bardzo wyrafinowanej francuskiej mące robić prawdziwe croissanty i rzemieślnicze pieczywo, zupełnie jak w Paryżu. Jeśli pogrzebać w smakach poznańskich, mamy sklep piekarni Fawor, która funkcjonuje w Poznaniu od ponad 100 lat. O ile w hipsterskich miejscach, o których mówiłem, sprzedają dość drogie rzeczy, na które nie zawsze można sobie pozwolić, to Fawor jest zakładem, który od bardzo dawna obsługuje tłum mieszkańców o bardzo różnych możliwościach finansowych. Mają produkty na bardzo dobrym poziomie, robione ze znawstwem. Lubię ten moment, gdy w sklepie Fawor pan piekarz wychodzi i przynosi kosz ciepłych, dopiero co wyjętych z pieca i oprószonych mąką bochenków. Niedaleko jest też sklep wytwórni wędlin Biegun spod Poznania. Są tam najwyższej jakości produkty masarskie. W wielkich wytwórniach nie wiadomo, co wpada na początku do kotła, a w Biegunie bardzo dbają o surowiec i receptury. Co chwila odkrywam tam coś niezwykłego – mają doskonałe serdelki czy kiełbasę. Podczas wakacji przypomniałem sobie prsut, czyli chorwackie prosciutto, uchodzące za złoto Chorwacji. Jak się okazuje, w Biegunie można zjeść nie gorszej jakości sezonowaną szynkę, która nazywa się szynką szwarcwaldzką i jest robiona w dokładnie ten sam sposób – surowe mięso trzymane jest w warunkach trwałej wilgotności i przewiewie, następnie wysycha i osiąga delikatność porównywalną z legendarnym prosciutto. Wielką radością jest odkrywanie w polskiej kuchni bogactw, które nie są jeszcze przereklamowane. W związku z tym, że są one niewypromowane, ich cena nie jest abstrakcyjna. Każdy może z tego bogactwa korzystać.
Czyli warto szukać lokalnych produktów?
Właśnie na tym polega istota kulinariów. W sposobie konstruowania naszej filozofii żywieniowej używa się pojęcia food miles (mile jedzeniowe). Wiele produktów traci swoje właściwości, gdy są transportowane na dystans ponad 100 km. Tak się dzieje, gdy przywozimy do Polski np. oliwę, na której punkcie szaleliśmy we Włoszech, i okazuje się, że u nas ona smakuje i funkcjonuje inaczej. Może podczas podróży za bardzo się wytrzęsie? A może to wpływ innego ciśnienia atmosferycznego, innej temperatury, bakterii, zapachu? Warto skupiać się na produktach, które są naturalne dla naszego środowiska – zarówno przyrodniczego, jak i kulturowego. Jak mówiłem na początku, moja babcia pochodzi z Grudziądza, więc wiele smaków, które pamiętam z kuchni babci – babci Pelagii, zwanej babcią Pelcią – odnajduję w Poznaniu. To są rzeczy, których pewnie ludzie z innych miejsc nie zrozumieją.
Na przykład?
Na przykład znany dobrze w Wielkopolsce ser smażony. Kiedy byłem dzieckiem, trochę mnie przerażało to, że zanim twaróg jest przysmażany, musi troszkę postać i się popsuć. W dzieciństwie miałem do tego lekki dystans, ale teraz wróciłem do tego smaku z ogromną satysfakcją. Tak samo, jak do szarych klusek, posypywanych twarogiem i okraszanych słoninką. To są niezwykłe rzeczy. Cenię to, że restauracja Massmiliano Ferre, o której mówiłem, mimo włoskiej nazwy, ma potrawy, które w karcie są wprost określane jako „przyrządzane z szacunku do miejsca” – dania, których tradycja w tym lokalu sięga wielu lat. Serwują tam np. naleśniki z jabłkami (czyste szaleństwo!), doskonałe pierogi z mięsem, dokładnie takie, jakie robi mój tata, i golonkę peklowaną – dla Poznania rzecz świętą. Jestem szczęśliwy, że na przestrzeni ostatniej dekady wraca do polskiej kuchni gęsina. Kiedyś gęsina była w Polsce bardzo popularna, ale w okresie PRL-u mieliśmy kłopoty z zaopatrzeniem się w nią, stąd zaczęła zanikać. Dzięki wysiłkowi grupy entuzjastów w ostatnich latach gęsinie przywrócono godność. Mnie do tego wyjątkowego mięsa przekonała mama, która jako lekarz zawsze miała ogromne obsesje jedzeniowe i dbała, żeby na stole nic nie było za tłuste. Sama wygląda jak tyczka i nieustannie mnie odchudzała. Kilka lat temu, po jakiejś konferencji naukowej, gęsina triumfalnie wjechała na stół domowy. Okazało się, że tłuszcz gęsi jest bardzo zdrowy, redukuje poziom złego cholesterolu i reguluje gospodarkę metaboliczną organizmu. Jestem przekonany, że takich tajemnic polskie kuchnie kryją jeszcze bardzo wiele. Nie wszystkie są jeszcze odkryte, bo nie zawsze mamy świadomość znaczenia poszczególnych produktów czy potraw, ale warto je poznawać. Nasza kuchnia kształtowała się przez dziesiątki pokoleń, zawsze była zgodna z tutejszym klimatem i bogactwem płodów rolnych. Musimy żyć w zgodzie ze światem, który nas otacza. Cudowne jest to, że w Polsce odradza się zagrodowe serowarstwo. Po wojnie zapomniano trochę o domowym wyrobie sera, na szczęście w ostatnich latach powstało mnóstwo zakładów małych producentów, którzy przygotowują najwyższej jakości sery dojrzewające, sezonowane w określonych warunkach, ze specjalnie dobranych gatunków mleka. Mamy w Polsce absolutnego cysorza serów zagrodowych, czyli Marka Grądzkiego. Sery Grądzkie, które przejęły swoją nazwę od jego nazwiska, to fenomen w skali europejskiej. Podobnych inicjatyw mamy bardzo wiele. Nie wszyscy chodzą do teatru, ale wszyscy jedzą. Jedzenie to absolutny kosmos, fascynujący i ciągle jeszcze nie dość dobrze rozpoznany.
Moim kulinarnym odkryciem w Poznaniu były pyry z gzikiem.
Kocham pyry z gzikiem. Aż dziwne, że nie są jeszcze obowiązkowe w każdej restauracji. W dodatku jest to potrawa, która ma szansę na wielką karierę. Dzisiaj wiele osób nie je mięsa, a pyry z gzikiem są na to właściwą odpowiedzią.
Ostatnim pytaniem wrócę do teatru. Jakie są plany Teatru Polskiego na najbliższy sezon artystyczny?
Już trwają próby do spektaklu Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina, poświęconego postaci Marii Konopnickiej. Ktoś westchnie „O Boże, Maria Konopnicka”. Jest to poetka, którą wszyscy kojarzą z „Rotą” i bajkami dla dzieci. Pozornie wydaje się osobą, o której twórczości nic oryginalnego powiedzieć nie można. Tymczasem była to postać niezwykle kontrowersyjna i nowoczesna. Swoje dorosłe życie spędziła w związku z kobietą. Związek ten nawet dzisiaj byłby bulwersujący, a 100 lat temu wymagał heroizmu i odwagi, szczególnie przy jednoczesnym wychowywaniu dzieci. Właśnie jesteśmy w tracie ustalania tytułu spektaklu – mogę przytoczyć propozycję, która najbardziej mi się podoba, chociaż nie wiem, czy zostanie na afiszu: „O mężnym Pietrku i sierotce Marysi. Bajka dla dorosłych”. Potem wróci do nas Kuba Skrzywanek – 25-letni absolwent krakowskiej szkoły teatralnej, który w zeszłym sezonie przygotował „Kordiana”. Jestem bardzo dumny z Kuby, z tego, że mógł u nas zadebiutować i dobrze wżywa się w poznański teatr. W tym roku przygotuje przedstawienie z okazji nadchodzącej rocznicy powstania wielkopolskiego, zaadresowane do młodych widzów. Spektakl stworzymy wspólnie z Teatrem Animacji, będzie to pierwsza historyczna koprodukcja tych dwóch teatrów. W przeciwieństwie do powstania warszawskiego, które obrosło w ogromną ilość dzieł adresowanych do młodych ludzi, powstanie wielkopolskie jest opowieścią o starych, wąsatych facetach. Nie pojawiają się w niej kobiety ani dzieci, a przecież tam były. Powstanie wielkopolskie to heroiczna opowieść o facetach, którzy walczyli o niepodległość. Mówię o tym z pełnym respektem – mężczyźni ją wywalczyli, ale wspierały ich w tym dzielne kobiety. Razem z mężczyznami walczyły o wolną Polskę i przynależność Wielkopolski do Rzeczpospolitej. Walczyły też dzieci, o których będzie to przedstawienie. Zresztą legenda wiąże wybuch Powstania Wielkopolskiego z naszym teatrem. Mówi ona o tym, że 27 grudnia odbywało się w Teatrze Polskim jakieś przedstawienie, podczas którego ze sceny padły słowa o miłości do ojczyzny. Wtedy publiczność, uniesiona patriotycznym nastrojem, wstała i ze śpiewem wyszła przed teatr, a dokładnie przez teatrem było prezydium pruskiej policji. Legenda wspomina, że kiedy pruscy policjanci zobaczyli tłum wychodzący z teatru w patriotycznym uniesieniu, zaczęli strzelać i właśnie tutaj padła pierwsza ofiara Powstania Wielkopolskiego. To tylko legenda, lecz bardzo piękna. Na podstawie wszystkich legend z udziałem dzieci i związanych z tym miejscem, Kuba Skrzywanek przygotuje przedstawienie.
Wspominał Pan też o „Hamlecie”.
„Hamleta” weźmie na warsztat autorka „Malowanego ptaka”. To kolejny „Hamlet” w moim życiu dyrektorskim, po tym wystawionym w Teatrze Wybrzeże. Wtedy reżyserował go Jan Klata, teraz czas na Maję Kleczewską. Mamy dużo ekscytujących pomysłów, będę o nich opowiadał bliżej premiery. Na przełomie tego i następnego sezonu myślę, że czeka nas fajna zabawa. Reżyserka Monika Pędzikiewicz – moja ukochana artystka, z którą pracowałem w Teatrze Wybrzeże – przygotuje inscenizację powieści Emila Zoli „Nana”. Emil Zola to genialny XIX-wieczny francuski pisarz, niesłusznie w Polsce zapomniany. Jest to wspaniała opowieść o XIX-wiecznym paryskim teatrzyku, bardzo podobnym do naszego. Główna bohaterka Nana jest gwiazdą tego teatru, osobą, w której kocha się całe miasto i która przez swoje rozmaite talenty – zarówno sceniczne, jak i romansowe – wywołuje ogromne społeczne emocje. Myślę, że gdyby Zola znał Poznań i nasz teatr, to z pewnością umieściłby tu akcję „Nany”. Cieszę się, że Monika Pędzikiewicz przygotuje ten spektakl. Powiedziałem o czterech premierach na dużej scenie, ale będziemy też pracowali na Malarni, naszej małej scenie. Tutaj oddam głos młodym reżyserom. Nie tylko ludzie w moim wieku lub niedużo młodsi powinni u nas tworzyć. Musimy dbać o to, żeby kolejne pokolenia przejęły po nas pałeczkę. Na Malarni będą pracowali studenci krakowskiej szkoły teatralnej. W ten sposób powstanie inscenizacja „Ślubów panieńskich” Fredry. Z kolei pod koniec sezonu swoją premierę przygotuje młody absolwent petersburskiej szkoły teatralnej, pochodzący z Polski. To są plany na ten sezon, miejmy nadzieję, że następny także będzie efektowny.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
fot. Monika Lisiecka