Pan diabeł i wszechpotężny blues, czyli relacja z Red Smoke Festival 2018

| Tekst: Malika Ledeman Foto: Mateusz Moździerz i publiczność festiwalowa
Przecież ten festiwal nie potrzebuje dodatkowej promocji! Jest genialny! – Stwierdzano ze szczerym uśmiechem, gdy odpowiadałam dlaczego nie dostałam rzucającej się w oczy, fioletowo-czarnej opaski na rękę, tylko zieloną, mówiącą o akredytacji medialnej. Bilety wyprzedane na długo przed wydarzeniem. Pozytywni ludzie od rana do nocy. Głównie słońce. Zero stresu i... muzyka wyzwalająca dziesiątki emocji – poznajcie Red Smoke 2018.
Już na początku napiszę, że to wcale nie tak. Ustalmy to: dobre wydarzenia warto wspierać. Zawsze i wszędzie. Otaczać dobrym słowem, doceniać zagranicznych i lokalnych artystów oraz ogrom pracy włożonej rok rocznie przez organizatorów festiwalu. Po to jesteśmy! Podczas kolejnej edycji święta muzyki rockowo-psychodelicznej musiało być dobrze. Patrząc na sukces poprzednich lat, już po zakończeniu RSF 2017 zacierano ręce i ze zniecierpliwieniem wypatrywano kolejnego wydarzenia niczym gwiazdki na niebie. Słusznie.
Wszystko zaczęło się w piątek rano, gdy całe środowisko "stonerowej Polski" zastanawiało się jaka pogoda przywita uczestników RSF. Wieści z Pleszewa? Niezbyt zadowalające. Deszcz, chmury, trzy minuty słońca, znów deszcz – prognoza pogody nie tylko zwariowała, ale i sprawiała, że nie do końca było wiadomo, co zapakować do swojej torby. Pierwsi goście przywitani zostali porządną ulewą, jednak doskonale wiedzieli, że podstawą bagażu jest dobry humor. Na tego typu imprezie czas i tak stoi w miejscu, a deszcz to zdecydowanie ze mało, by zniszczyć poczucie błogości – sielanki.
Muzycznie? Piątkowego wieczoru zdecydowanie należy docenić świetną formę Red Scalp, którzy tradycyjnie otworzyli cały festiwal. Redakcyjną uwagę przykuli również Dopethrone i Bongzilla, grający na przewidywanie wysokim poziomie. Koncert wieczoru? Wolny sen Sunnaty idealnie wpasował się zaś w końcówkę dnia. Był to czas na sceniczny eksperyment, oddech i w końcu... sen.
Sobota. Drugi dzień festiwalu dał nam w prezencie nie tylko piękne słońce, ale i kolejne, genialne koncerty. Po porannym odpoczynku w saunie i jacuzzi (swoją drogą, który festiwal do cholery ma po drugiej stronie ulicy dostęp do aquaparku? Piszcie, chętnie się dowiem) przyszedł czas na mocne, psychodeliczne uderzenie. Krakowski zespół Taraban jeszcze przed obiadem zaraził słuchaczy swoją energią i sprawił, że starczyło jej na resztę dnia. Po odpoczynku na polu namiotowym, zjedzeniu dobrego wege i nie-wege jedzenia, przyszedł czas na kolejne koncerty.
Warto dodać, że jedzenie było naprawdę smaczne. Świeże, ciepłe, podawane z uśmiechem – stali bywalcy Red Smoke zauważyli spory progres pod tym względem. Ukłony również dla pracowników Biedronki, którzy (nie licząc niedzieli bez handlu) dali radę wyżywić całą gromadę fanów hummusu i kaszy bulgur. Chodzą słuchy, że Pleszew wciąż dochodzi do siebie.
Tak czy inaczej, ważniejsze od pasty z ciecierzycy jest to, że jednym z największych odkryć festiwalu stał się dla wielu Coogans Bluff. Sekcja dęta w stonerowym zespole zrobiła na publiczności ogromne wrażenie i sprawiła, że na pewno wrócą do ich twórczości po powrocie do domu.
Czas na Messę – headlinera drugiego wieczoru. Usłyszane w tłumie słowa o tym, że "była to najlepsza msza na jakiej byłem" są tutaj strzałem w dziesiątkę. Piękny klimat, niezwykle charyzmatyczny głos wokalistki i gra świateł sprawiły, że koncert włoskiego zespołu na długo zostanie w festiwalowych głowach. Nie tylko męskich. Po "oficjalnej" części na uczestników czekała miła niespodzianka. Czteroosobowy zespół ARRM, który zagrał na afterparty przeniósł nas w świat klimatycznego ambientu i magii jaką serwował wystrój drewnianego namiotu w kształcie tipi. Ten wieczór nie mógł skończyć się lepiej.
Stop, stop, stop. Znajdę teraz jakiś negatyw, bo faktycznie się okaże, że festiwal nie potrzebuje żadnej promocji i stracimy z naczelnym niezwykle przyjemną pracę. W końcu do garnka musimy coś włożyć. A gdy już mowa o garnkach... znalazłam negatyw. Na godzinę wysiadł gaz pod festiwalową kuchenką, a ja byłam głodna. Bardzo głodna. Kurtyna. Coś w szarościach musiałam wymyślić. Rzecz jasna na dobre jedzenie warto było poczekać, a organizatorzy ze wszystkim dali sobie radę. Była siła na skakanie pod sceną. Ok, już wracam do genialnej muzyki.
Niedziela? Dźwiękowo rozkładała uczestników na łopatki. Nie wiem czy to poczucie lekkiego zmęczenia czy fakt, że festiwal dobiega końca spowodowały, że przez cały wieczór był jednym, muzycznym transem. Jeden koncert płynnie przechodził w drugi i... może to i subiektywna opinia, ale The Devil And The Almighty Blues przenieśli do swojego występu kawałek surowej i pełnej przestrzeni Norwegii. A o to właśnie chodzi w muzyce. O zaproszenie słuchaczy do swojej historii. Mega dobry okazał się też Major Kong, głównie za sprawą cięższych riffów i kończące cały festiwal Elephant Tree, który zamienił się miejscem ze wspomnianym The Devil.
Nie mogę już więcej pisać. Zdeklasują mnie za ilość pozytywów. Jeśli ktoś z Was dotarł do końca, to wiedzcie, że zielona, papierowa opaska dla mediów została przeze mnie uzupełniona o fioletowo-czarną. Chciałam mieć materiałową pamiątkę z Red Smoke Festival 2018 – wydarzenia, któremu należą się ukłony i wsparcie. Sztab ludzi zaangażowanych w organizację robią naprawdę dobrą robotę, tworzą niepowtarzalny klimat i dają człowiekowi zalążek wolności na kilka dni. O tym trzeba mówić głośno. „Tak trzeba żyć” – jak krzyknął ktoś o 5 nad ranem i sprawił, że uśmiechnęłam się sama do siebie.
Galeria











































































