
?Środowiska, które mają na sztandarze łamanie schematów, w rzeczywistości są konserwatywne"
Chair
| Joanna Gruszczyńska | fot. Asia Babiel
O występach w śniadaniówce, alternatywnych pomysłach na muzykę niezależną i ? jakżeby inaczej ? miłości do krzeseł opowiada nam duet Chair, czyli Cura i Hubert Kurkiewicz. W połowie czerwca nakładem sublabelu utworzonego przez Błażeja Króla ukazał się ich debiutancki album ?Po Co Muzyka?.
Pierwsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o Chair, to to że działacie interdyscyplinarnie. Muzyka to jedno, ale wystawy, sesje fotograficzne, działalność na Instagramie czy coś na kształt performansu w telewizji śniadaniowej pokazują, że odnajdujecie się na wielu polach.
Hubert: Muzyka to dla nas forma komunikacji, bo jesteśmy muzykami, a nie malarzami, pisarzami ani performerami. Jest punktem wyjścia, który pozwala na granie koncertów czy działania performerskie. Choć zabawne jest to, że byliśmy zespołem zanim cokolwiek nagraliśmy. Pierwszy kawałek pojawił się dopiero rok po powstaniu Chair, a w międzyczasie mieliśmy już kilka sesji fotograficznych.
Cura: Hubert skromnie mówi, że nie jest pisarzem ani performerem. Ja uważam, że jesteśmy wszystkim po trochu. Zespół to nie tylko muzyka, ale też wizerunek, nad którym pracujemy. Nie są to tylko działania promocyjne, a raczej coś, co naturalnie składa się na jego definicję. Wszystko co robimy, a o czym wspomniałaś, robimy bez ekipy i ogromnego budżetu. Jara nas to, że we dwójkę możemy działać na wielu płaszczyznach, za które najczęściej odpowiada sztab ludzi.
Ale jednocześnie lubicie wspólne działania, bo do współpracy zapraszacie ludzi z zewnątrz.
Cura: Jeszcze rok temu nie pomyślelibyśmy, że Chair będzie tym, czym jest dziś. To zasługa ludzi, których spotykamy na swojej drodze. To oni nas inspirują i są tak samo ważni jak Hubert i ja. Myślę tu o fotografach, z którymi pracujemy, grafikach, muzykach, ale też redaktorach. Każdy element składa się na to, czym jest Chair.
Hubert: Fajne, że poruszyłeś temat dziennikarzy. To, że teraz rozmawiamy, nie jest tylko odbębnieniem marketingu koncertu, choć oczywiście i taką rolę spełnia. Staramy się pracować z jak największą liczbą ludzi, których traktujemy jak część Chair. Widać to na przykład na Instagramie, gdzie obserwujemy tylko osoby, z którymi coś zrobiliśmy. Tworzymy taką małą społeczność i zdajemy sobie sprawę z tego, że bez niej bylibyśmy w dużo gorszym, mniej uprzywilejowanym miejscu.
Wrócę jeszcze do Waszego występu w DDTVN. Co to właściwie było – stand-up? Prowokacja?
Cura: Na pewno nie śmiejemy się z ludzi, którzy to oglądają. Bardziej bawimy się formatem programu. W telewizji pojawiła się piosenka „love ad”, która jest reklamą Chair. Wiele naszych działań jest detalicznych, a wszystkie składają się na jakiś większy obraz.
Hubert: Nie wystąpiliśmy w DDTVN, żeby poczuć się lepiej. Mieliśmy historię do przekazania i postanowiliśmy zrobić to również w pozamuzyczny sposób. Dlatego na scenie pojawiły się dodatkowe osoby i przedmioty, w tym pufa, która powstała przy współpracy ze sklepem pufy.pl. Później nagranie z tego występu pojawiło się na naszej wystawie zorganizowanej przy premierze płyty. Roboczo nazwaliśmy je „Mamo, jestem w telewizji”.
Ten występ to też wyłamanie się ze schematu poważnego niezalowego zespołu.
Hubert: Wydaje mi się, że wyrośliśmy już z podejścia, że w pewnych miejscach nie można się pojawić, bo to oznacza, że ktoś się sprzedał czy zdradził wartości muzyki niezależnej. Pamiętam, że kiedy WaluśKraksaKryzys wystąpił trzy lata temu w śniadaniówce, pojawiły się nieprzychylne głosy, które atakowały rykoszetem również jego muzykę. Coś w stylu: „jest w gównianej telewizji, bo gra gównianą muzykę”. Dziwi mnie to, że często środowiska, które mają na sztandarze łamanie schematów, w rzeczywistości są bardzo konserwatywne i zamknięte. Okazuje się, że jak robisz coś inaczej – grasz bardziej popowo albo stawiasz bardziej na show – to często spotykasz się z hejtem.
Cura: Zamykając się na swoje środowisko, nie pozwalasz ludziom, którzy nie siedzą w muzyce, żeby doświadczyli czegoś innego. Jeśli nie szukasz nowych sposobów komunikacji z szerszą publicznością, mainstream nigdy się nie zmieni. Dodatkowo druga strona – która powinna stać do niej kontrze – często blokuje nowe idee, a to stopuje rozwój obu scen. Brakuje mi różnorodności w Polsce, zarówno w muzyce niszowej, jak i popularnej – postaci takich jak Kanye West czy Doja Cat.
To jak według Was powinien wyglądać polski niezal?
Cura: Chciałbym, żeby niezal był miejscem, gdzie startujesz i który daje ci możliwość, żeby zajść wyżej, a nie miejscem, w którym zaczynasz i kończysz swoje granie. Żeby takie fenomenalne zespoły jak hage-o, Bogdan Sekalski czy Franek Warzywa i Młody Budda miały szansę się rozwijać. W Polsce wielu artystów i artystek znajduje się na topie od razu. Nie budują swojego fanbase’u powoli, zaczynając od grania dla kilku osób. Jest tak, że wygrywają jakiś talent show albo inwestuje w nich duża firma.
Hubert: Powinien być różnorodny i otwarty na kreatywność. To powinno być miejsce, gdzie gatunek nie ma znaczenia, a ja mam wrażenie, że w niezalu w ogóle nie ma popu. Nie widzę powodu, żeby ktoś nie mógł inspirować się Duą Lipą, a nie znam takich osób. Tak naprawdę okazuje się, że muzyka niezależna jest bardzo zależna i ograniczona gatunkowo. Wydaje mi się wręcz, że jedne z najciekawszych i najbardziej kreatywnych rzeczy, szczególnie producencko i rzemieślniczo, dzieją się w popie, również polskim.
A możecie podać jakieś przykłady, które pokazują to, o czym mówicie?
Hubert: W pamięci zapadły mi komentarze i reakcje, które pojawiły się po jednym z OFF-owych ogłoszeń. Na Franka Warzywa i Młodego Buddę wylał się hejt. A mówimy tu o ludziach, którzy uważają się za fanów festiwalu muzyki niezależnej. Widać tu, że kiedy ktoś wychodzi poza schemat, jest totalnie odrzucony przez środowisko, które uważa się za otwarte i nowatorskie. OFF od zawsze był eklektyczny i stawiał na różnorodność gatunkową, ale są ludzie, którzy nie potrafią tego zrozumieć.
Cura: Myślę, że warto powiedzieć o Błażeju Królu, który zaczynał od takich projektów jak m.in. Kobieta z Wydm, a teraz znalazł przystępniejszy język, który pozwolił mu zainteresować szerszą publiczność. Jednocześnie jego muzyka nie straciła nic na kreatywności, a zarzuca mu się „że się sprzedał”.
Hubert: Może w tym momencie warto zrobić reklamę naszemu labelowi Tygrysy Records, który prowadzony jest przez Błażeja. (śmiech) Mam wrażenie, że oni jako jedyni nie patrzą na gatunek i to, co wydają, nie musi być bardzo eksperymentalne. Ma być kreatywne i zróżnicowane. Nie ma w Polsce takich inicjatyw, a powinny!
Słuchając Waszej płyty i obserwując to, co dzieje się dookoła niej, zastanawiam się, czy pracowaliście w korpo? (śmiech)
Cura: Jako młody inżynier byłem na stażu. Hubert chyba zresztą też. To, co robimy, jest raczej zabawą z formą i wyobrażeniem na temat artysty, który czasem funkcjonuje jako demigod. Chcemy podkreślić, że to praca jak każda inna.
Hubert: Estetyka korpo jest na tyle nośna i wyrazista, że łatwo jest nam podebrać z niej niektóre elementy, takie jak wczesnokapitalistyczne garnitury, żeby przerobić je po swojemu na przykład na nasze nowe kostiumy zrobione z setek krawatów przez Jagodę Komorowską.
A gdzie w tym wszystkim są krzesła? Bo mam wrażenie, że Wasza miłość do nich jest tak wielka, że czasem przykrywa całą resztę. (śmiech)
Hubert: Krzesło było naszym łącznikiem i na tym miała się skończyć jego rola. Miała to być legenda z potencjałem wizualnym, która powoli umiera w tle. Pozwoliliśmy, żeby to krzesła nas pochłonęły i ostatecznie chyba wyszło ok. Teraz jak ktoś widzi krzesło, to myśli o naszym zespole. I o to też chodziło. To pozwala na doświadczanie tego projektu na różnych poziomach – od „ah, to te osoby, które są fanami krzesła” do „czy wiedziałeś, że w „love ad” pomiędzy wersami powtarza się słowo „chair” i to dlatego nazywali piosenkę reklamą?”
Cura: W sztuce współczesnej, a konkretniej konceptualnej, temat krzesła jest dosyć częstym motywem. To na przykład praca „One and Three Chairs”, która na pewno otworzyła nas na nowe myślenie o sztuce i zainspirowała do dalszego działania.
Hubert: Tak jak social media trochę spłaszczamy human experience i historię kultury, kompresując ją do bardziej przyswajalnej formy. Nawet jeśli nie zwracasz uwagi na część popkultury, jej najgłośniejsze i najbardziej przebojowe elementy zostają z tobą na długo.
Wróćmy jeszcze na chwilę do Błażeja Króla. Powiedzieliście, że udało mu się znaleźć przystępniejszy język. Co to dla Was oznacza?
Cura: Chodzi tu o to, że każdy może „mieć ekspresję”, ale jeśli traktujesz muzykę jak swoją pracę i chcesz na niej zarabiać, to nie możesz mieć wyjebane na słuchaczy i słuchaczki. Trzeba znaleźć taki sposób na opowiadanie o swoich emocjach, który będzie zrozumiały dla ludzi, jednocześnie nie idąc na kompromisy i nie robiąc tego kosztem walorów artystycznych. Nie można być głuchym na swoje otoczenie. Nam zależy na stworzeniu community. Nie chcemy, żeby nasze umiejętności marnowały się na małej salce. Chcemy grać i o jest dla nas najważniejsze.
Na czym w takim razie miałaby polegać dobra komunikacja między słuchaczami i słuchaczkami a Wami?
Hubert: To są te wszystkie rzeczy, o których rozmawialiśmy na początku, ale też koncerty. Byliśmy na wielu, na których osoba występująca nie miała kontaktu z publicznością. To było odgrywanie utworów i tworzenie ściany między słuchaczami a artystami. Wynikać to może na przykład z tego, że ktoś jest introwertykiem, albo z tego, że skupia się tylko na muzyce, ale nam nie o to chodzi. Chyba jeden z najlepszych koncertów graliśmy w Poznaniu w Amore del Tropico. Graliśmy tam utwory, które jeszcze nie wyszły, a ludzie już po pierwszym refrenie je znali i śpiewali razem z nami. Kiedy ja wskakiwałem w tłum, on zaczynał tańczyć razem ze mną. Zależy nam na poszukiwaniu tego typu doświadczeń.
Cura: W takich momentach mamy poczucie, że wspólnie coś stwarzamy i że jesteśmy tam dla siebie. Sam mam wielką radość z grania koncertów i śpiewania, dlatego kiedy widzę, że inni pozytywnie na nas reagują, nie mogę być bardziej szczęśliwy.