
(re)konstrukcja
Ignu
| Joanna Gruszczyńska | fot. Maciej Piłat, Katarzyna Car
Zespół Ignu wspomina trasę koncertową po Europie i opowiada o podcaście “Mindcast”, lutnictwie oraz singlu “Mîchā’ēl”.
Wasza nazwa odnosi się do tekstu Allena Ginsberga. Zastanawiam się, czy nadal czujecie więź z bitnikami, czy nazwa to raczej relikt przeszłości?
Cyryl: Ukształtowała mnie literatura i poezja bitników, dlatego kilka lat temu zaproponowałem chłopakom taką, a nie inną nazwę. Mimo że jest krótka i - wydawałoby się - prosta, ludzie często ją przekręcają. “Gnu”, “Ingu” - różne wersje już słyszeliśmy. (śmiech) Z perspektywy czasu uważam, że tekst Ginsberga wciąż oddaje nasz charakter, mimo że do jego wiersza sięgamy już coraz rzadziej. Podsumowując, nie ma powodów do wstydu. (śmiech)
Bitnikowski styl życia kojarzy się z życiem w drodze. Wam udało się pojechać w trasę koncertową po Europie. Jak wspominacie ten czas?
Lubosz: Co działo się na trasie, to zostaje na trasie. Nie chcę za dużo zdradzać, bo powstaje o tym teraz piosenka.
Cyryl: Trasa była poniekąd moim wyjazdem kawalerskim. Zaczęło się od tego, że zamiast diesla wlaliśmy do naszego busa benzynę, a skończyło się noclegiem w czterogwiazdkowym hotelu w Alpach, gdzie spaliśmy za półdarmo. Raz pod wozem, raz na wozie. (śmiech) Zapamiętamy też noc w namiocie nad Balatonem i Włochów, którzy zaprosili nas do swojego skłotu.
Czy organizacja trasy to duże wyzwanie logistyczne?
David: Organizacja trasy to kwestia kilkunastu tygodni planowania, kilkunastu maili i masa negocjacji. Trzeba odzywać się do bookerów i szukać ewentualnych sponsorów. Jeśli nie ma się zbudowanego fanbase’u za granicą, nie można oczekiwać wyprzedanych koncertów. Trasa nam się nie zwróciła, ale ważniejsza od pieniędzy była dla nas przygoda.
Jan: W Lublanie na ulicy zarobiliśmy więcej niż po koncercie w klubie. (śmiech)
Lubosz: Kiedy The Kills planowali trasę po Stanach Zjednoczonych, musieli pisać listy i miesiącami czekać na odpowiedzi, które czasami nie przychodziły w ogóle. Dużo ryzykowali, jeżdżąc od klubu do klubu, co często kończyło się tym, że odbijali się od drzwi. Początki nigdy nie są łatwe.
Cyryl: Podam przykład - w grudniu gramy koncert z austriackim zespołem Mother's Cake. Panowie wypełniają największe sale koncertowe w Austrii i Niemczech, ale podejrzewam, że na ich koncert w Warszawie przyjdzie tylko kilkanaście-kilkadziesiąt osób. Jestem jednak przekonany, że kiedy przyjadą do nas po raz drugi, bilety rozejdą się w kilka dni. Koncerty to dobry sposób na to, żeby dotrzeć do ludzi. Prywatnie, od wielu lat jestem wielkim fanem chłopaków i dlatego chcę ich wspierać.
Z jakimi zespołami graliście na trasie? Jakie koncerty zrobiły na Was wtedy największe wrażenie?
Lubosz: W busie jechaliśmy z poznańskim Strange Clouds - to nasi bracia i najlepsi kompani podróży. We Włoszech już natomiast był taki jeden zespół, Grappa, na który ostrzyliśmy sobie zęby, bo chcieliśmy go ściągnąć do Polski. Niestety się rozpadł i nici z naszych planów. (śmiech) Ekipa potrafiła nieźle połączyć kilka wątków - vibe Maca Demarco, funky, psychodelę i lata 70. Zapamiętałem też Sonic Bong ze śmiercionośną maszyną perkusyjną à la The Melvins.
David: Co śmieszne, Sonic Bong przywitał nas na parkingu rzymskiego skłotu gitarami akustycznymi, anielskim głosem i pięknymi balladami. Kiedy jednak wyszli na scenę, zaczęli grać srogi metal. Ta metamorfoza utkwiła mi w pamięci.
Czy pracujecie teraz nad płytą?
Cyryl: Płyta jest w planach, dajemy sobie jednak luz - zero pośpiechu. Na razie wypuszczamy niezależne single i pracujemy nad teledyskami. Chcemy, by album był bardzo spójny. Teraz po prostu dzielimy się kompozycjami, które do niego nie pasują. Za chwilę pokażemy podwójny singiel ze świetnym teledyskiem i na jesień znowu wypuścimy jedną piosenkę.
Jedną z nich jest singiel Mîchā’ēl. Czy możecie o nim opowiedzieć?
Lubosz: Piosenka to apostrofa do aniołów - Gabriela, Rafaela i Michała. Zwracam się do nich o pomoc w duchowej pielgrzymce, która ma mnie poprowadzić w stronę spełnienia artystycznego. Ci trzej aniołowie to postacie wspólne dla trzech religii - chrześcijaństwa, judaizmu i islamu. Dla mnie - tak jak dla Norwida, jednego z moich ulubionych poetów - najważniejsze jest chrześcijaństwo i lubię czerpać z niego inspirację do pisania tekstów.
Cyryl: Moje zainteresowania krążą wokół judaizmu, stąd taki tytuł - to fonetyczny zapis imienia po hebrajsku. Cała kompozycja kojarzy mi się generalnie ze starotestamentalnym, boskim amokiem. (śmiech)
Oprócz muzyki, tworzycie podcast “Mindcast”. Skąd wziął się pomysł na jego realizację?
David: Mamy ciągłą potrzebę tworzenia, ale tym razem chcieliśmy sprawdzić się w nowej roli. Prowadząc podcast, możemy dzielić się z ludźmi informacjami, które czasem trudno przekazać jedynie poprzez muzykę.
Cyryl: Kiedy nie było koncertów, zależało nam na tym, żeby stworzyć zamiennik spotkania z publicznością. Poza tym jestem radiowcem z zawodu i mam takich zawodników w zespole, że grzechem byłoby nie postawić przed nimi mikrofonu. Lubimy ze sobą rozmawiać i chcieliśmy, żeby ludzie poznali nas z innej strony.
To o czym najczęściej rozmawiacie podczas prób?
David: Najczęściej pojawia się temat muzyki, czyli miksów, kompozycji, miejsc, gdzie chcielibyśmy zagrać, i koncertów, na które chcielibyśmy iść. Ciągła wymiana inspiracji i zachwytów. Jest też sekcja: “wydarzenia ze świata i kraju”. (śmiech)
Lubosz: I sekcja: “gdzie jest sianko za granko”. (śmiech) W końcu każdy z nas marzy o wielkiej karierze i niekończących się trasach. Rozmawiamy dużo o muzyce; o tym, kto czego słucha i co wydają nasi znajomi. Ogólnie mógłbym powiedzieć, że są to rozmowy poetycko-techniczne.
W takim razie kto czego teraz słucha?
Lubosz: Ostatnio przypomniałem sobie o zespole Felt, który zdążył wydać tylko jeden album w 1971 roku. Ich historia skończyła się tragicznie. Zespół rozpadł się, kiedy jednego z jego nieletnich członków wysłano do poprawczaka za posiadanie małej działki marihuany. Korzystając z okazji, chciałbym też polecić wszystkim warszawski klub Jassmine, w którym byłem ostatnio na koncercie Wojtka Mazolewskiego. To miejsce z niezwykłym klimatem.
David: Moim odkryciem ostatnich miesięcy jest Дeva/Deva, która łączy muzykę elektroniczną, imitującą naturalne instrumenty, z organicznymi wokalami. Do takich brzmień dążę w działalności poza zespołem.
Janek: Ode mnie dorzucę zespół The Olllam, czyli instrumentalną muzykę z magicznym flecikiem.
Ostatni odcinek podcastu poświęcony jest jednak lutnictwu. To dość nietypowy temat.
Janek: Kiedyś lutnictwo było bardziej popularnym zawodem. Dziś instrumentów nie wykonują rzemieślnicy i artyści, a raczej ludzie pracujący na linii produkcyjnej. Lutnik zajmował się wytworzeniem instrumentów, dawniej głównie smyczkowych, od zera i uczestniczył w każdym etapie ich powstawania. Znajdował kawałek drewna, szlifował go, sezonował i tak dalej. Nie wydaje mi się jednak, że to nietypowe zajęcie. Wielu muzyków, na przykład Brian May, konstruuje i konstruowało własne instrumenty.
Cyryl: Każdy muzyk ma w sobie pierwiastek konstruktora albo kolekcjonera. To trochę takie klocki lego dla dorosłych. Przypomina mi się historia Sonic Youth, któremu kiedyś skradziono furgonetkę ze sprzętem. Zespół zaapelował do złodzieja o zwrot, podkreślając, że prawdopodobnie nie poradzi sobie nawet z ich włączeniem, bo były tak zmodyfikowane i unikatowe.
Niedługo gracie w Poznaniu. Czy szykujecie coś specjalnego?
Cyryl: Będą premierowe kompozycje. Sprawdzimy, jak bronią się na żywo i jakie są reakcje publiczności. Szykujemy scenografię, z którą przyjedziemy do Poznania. Będzie to ścianka złożona z lustrzanych, ruchomych elementów, uzupełniona o lustrzaną scenografię, stworzoną przez Dominikę, która współpracuje ze Sceną nad Rusałką. Z tego miejsca chcę powiedzieć, że to, co dzieje się w Poznaniu nad Rusałką, jest ewenementem na skalę kraju. Tegoroczny line-up to jakiś kosmos. Wielki szacunek dla organizatorów. Widać, że wkładają w ten projekt całe serce, dlatego cieszymy się, że bierzemy w nim udział.