
"Lubimy iść pod prąd"
Lilly Hates Roses
| Tomasz Ciesiółka
Katarzyna Gołomska i Rafał Durski tworzą poznańsko-toruński duet Lilli Hates Roses. Na początku wakacji wydali swój drugi album pt. „Mokotów”. Są młodzi, niezależni, idą własna drogą i coraz śmielej rozpychają się na polskiej scenie. Jeśli cenicie sobie dobrą alternatywę, to nie możecie przejść obok nich obojętnie.
W Waszych piosenkach da się usłyszeć, że reprezentujecie po części gatunek Neo-Folku. Myślicie, że w dobie takich artystów, jak Fleet Foxes i Bon Iver, a także swoistej mody na ten gatunek da się „powiedzieć” coś ciekawego?
Pierwszy album nawiązywał do songwriterskiej estetyki spod szyldu Marca Bolana, Neutral Milk Hotel czy też Bon Iver czerpiąc jednocześnie z uroków syntezatorów, czy też fuzzowanej gitary elektrycznej. Być może jest to przykład na to, że poprzez mieszankę kilku stylów można stworzyć zupełnie nową jakość
Wielu artystów wspomina o „syndromie drugiej płyty”, który sprawia, iż nagrywanie płyty jest udręką. Tyczy się to Was?
Nagrywanie drugiej płyty nie było nawet w najmniejszym stopniu „udręką”, ale liczyliśmy się z tym, że album będzie w pewnym stopniu decydujący o kilku najbliższych latach. Postanowiliśmy zupełnie nie bać się stylistycznych zwrotów akcji oraz eksperymentów z brzmieniem i nagrać taką płytę, na jaką mieliśmy ochotę. Po zakończeniu sesji z Bogdanem Kondrackim cała nasza trójka była zaskoczona efektem.
Na Waszej nowej płycie słychać więcej przestrzeni, a także więcej eksperymentowania z samym brzmieniem. Czy łatwo Wam było zmienić kierunek i wprowadzić nowe elementy do Waszych kompozycji?
Wszystko co dzieje się w Lilly Hates Roses jest zupełnie naturalne i sukcesywnie prowadzi nas w kolejne etapy istnienia zespołu. Nie nakładając sobie żadnego embargo na kreatywność postanowiliśmy dobrze bawić się w studio pozwalając sobie na eksperymenty. Chyba lubimy iść pod prąd.
Jest o Was coraz głośniej. Jesteście już na etapie marzeń o okładkach NME i o koncertach na Primaverze, czy jesteście bardziej realistami?
Jesteśmy realistami i wierzymy, że koncert na Primaverze to kwestia czasu (smiech).
Na Waszej nowej płycie pojawia się Dawid Podsiadło. Czy możecie opowiedzieć jak przebiegała współpraca między Wami?
Dawid jest naszym przyjacielem od czasu wspólnej trasy, którą graliśmy pod koniec 2013 roku. Gdy zaprosiłem go do utworu „Lifeboat” bardzo ucieszył się z propozycji i w kilka dni później mieliśmy już gotowy feat. Kiedy usłyszałem, jak pięknie zinterpretował utwór, wiedziałem że była to dobra decyzja.
Powiecie coś o sposobie w jakim komponujecie utwory? Robicie to na zasadzie duetu? Czy każdy pisze piosenki „na własną rękę”?
Pierwsze szkice piosenek powstają, gdy jesteśmy osobno. Następnie konfrontujemy to razem, aranżujemy numery, wprowadzamy poprawki w sferze muzycznej i tekstowej. Do napisania numeru potrzebuję spokoju, ciszy i samotności i nie byłbym w stanie tworzyć na zasadzie jam session, to dla mnie zbyt osobisty proces.
Bardzo w waszej karierze wspiera Was Trójka. Czy sądzicie, że można porównywać naszego naczelnego „łowcę talentów” Piotra Stelmacha z legendarnym Johnem Peelem?
Jesteśmy totalnie wdzięczni Trójce, że nas wspiera od samego początku istnienia zespołu, jednak podziękowania należą się przede wszystkim Piotrowi Metzowi, który wierzy w nas, jak nikt inny. Pamiętam, jak przegadałem z nim niemal całą noc na pewnym krakowskim festiwalu filmowym (rzecz jasna rozmawialiśmy wyłącznie o muzyce) i byłem pod wrażeniem ogromu jego wiedzy. Pomyślałem sobie, że nie pozostaje mi nic, tylko wracać do domu i słuchać, słuchać.. i słuchać (śmiech).