
"Skupiliśmy się na wywracaniu oryginałów do góry nogami"
Stardust Memories
| Karolina Bachorowicz
Stardust Memories to niekonwencjonalna kompilacja muzyki alternatywnej, space folku oraz dark country. Początkowe wcielanie nowego ducha w stare, znane wszystkim hity, z którego wcześniej słynął zespół, obrał nowy kierunek, którego efektem jest najnowszy album ?Tension?. Każdy, kto ma ochotę na przygodę z bogactwem instrumentów, nietuzinkowym głosem wokalistki oraz wyszukaną liryką, powinien czym prędzej sięgnąć po ten smakowity kąsek. Zapraszamy do wywiadu.
Wasza wcześniejsza twórczość w dużej mierze opierała się na coverowaniu kultowych hitów takich, jak chociażby „Song 2” słynnego zespołu Blur. Dobry cover to taki, który totalnie odbiega od brzmienia oryginału, co udowodniła nam np. Daughter tworząc jesienno – nostalgiczną wersję wakacyjnego hitu „Get Lucky” Pharella Williamsa. Jakiego odbioru spodziewaliście się?
Marek Bąk: Szczerze mówiąc, nie mieliśmy sprecyzowanych oczekiwań wobec odbioru naszych interpretacji. Na samym początku działalności Stardust skupiliśmy się po prostu na wywracaniu oryginałów do góry nogami. „Zróbmy z tego coś innego, zmieńmy totalnie ten numer”, “Hej, jak daleko możemy z tym kawałkiem polecieć?” i takie klimaty. Dla zabawy, dla frajdy, jednocześnie mając świadomość, że dobra przeróbka najpewniej obroni się sama. Celowo nie używam słowa tutaj “cover”, ponieważ dla mnie jest to określenie hmm … pejoratywne. Zarezerwowane dla odtwórczego odgrywania cudzej kompozycji. Cover to „wykon” cudzego numeru, próba odegrania w skali „1 do 1”. Interpretacja czy też przeróbka – to inna bajka. Podchodząc do cudzych „hitów” przyjęliśmy założenie „amerykańskie”, bynajmniej nie dlatego, że niby “west is the best”. Zwyczajnie podoba nam się, że w całej muzyce amerykańskiej, w bluesie, jazzie, country, bluegrassie, rocknrollu przewijają się wciąż te same „szlagiery” i motywy, ale jednak wciąż odkrywane i interpretowane na nowo, z nową wartością, z silnie odciśniętym piętnem tego, kto daną przeróbkę robi. Są tysiące wykonawców, którzy biorą na warsztat cudze numery i robią z nich swoje dziełka. Elvis robił tak przez całe życie :) Chcieliśmy spróbować tego samego z kompozycjami z kręgu muzyki rockowej czy też alternatywnego popu. Na debiutanckiej EPce nagraliśmy jakieś 40% tego, co powstało i co graliśmy na koncertach “przed płytą”.
Jakie jest waszym zdaniem nastawienie odbiorców muzyki w Polsce jeśli chodzi o covery? Czy nie sądzicie, że na przestrzeni lat wcześniejsze szufladkowanie coverów jako czegoś zbędnego, będącego zawsze nieudaną próbą odtworzenia pierwotnej wersji utworu ewoluowało do rangi pokazania coverem czegoś zupełnie nowego, wniesienia osobistego stylu i i zupełnie innego brzmienia?
M.B.: Chyba nie podzielam tego odczucia. Owszem, uważam, że dobry cover (czyli dla mnie: interpretacja) to jest sposób na wyrażenie własnego stylu, odkrycie czegoś nowego w muzyce. U artystów w Polsce, którzy już „okrzepli” na rynku, tego typu ruch muzyczny jest odbierany jako coś ciekawego, wartościowego, jako fajny eksperyment. Tak było np w przypadku Gaby Kulki czy grupy L.Stadt, Tymański też po latach nagrał przeróbki. Acid Drinkers czy Maleńczuk też ?) “Fisdhick”, “Psychodancing” … super! Ale wg mnie od debiutantów polska publiczność oczekuje jednak autorskich numerów (no może nie od artystów jazzowych czy bluesowych). Często spotykaliśmy się z głosami „no fajnie, fajnie, ciekawie, ale to jednak covery”. Tak jakby fakt, że ktoś inny napisał melodię i słowa, był decydujący i wartościował zespół. Być może pokutuje kojarzenie coverów z graniem weselnopiwnym, albo fakt, że “Polacy kochają to co już znają”, więc są do owego znanego mocno przywiązani? Kto wie!
W nawiązaniu do nazwy zespołu, chciałabym zapytać Was o najbardziej intensywne, wspólne przeżycie od czasu założenia zespołu, które obecnie jest najczęściej odtwarzanym przez Was wspomnieniem.
M.B: Wydaję mi się, że nasz pierwszy koncert, jeszcze w innym, skromnym składzie, w lipcu 2011, w klubie “Chwila” w Warszawie u Tytusa Hołdysa, jest takim wspomnieniem. Był stres, były emocje, nie wiedzieliśmy totalnie, czego się spodziewać po publiczności. Ja np uważałem, że za wcześnie, że nie do końca wiemy, co robimy, i denerwowałem się mocno :) Z drugiej strony … żyjemy teraz mocno ostatnimi koncertami, tym, że obecny skład bardzo fajnie się zgrywa i koncerty są dla nas coraz bardziej intensywne.
Stworzyliście debiutancki krążek „Tension”. Jest to płyta, która bogatą gamą swoich brzmień i umiejętnym zbudowaniem poczucia przestrzeni, wyprowadza wyobraźnię prosto pod scenę sprawiając, że czuję się jakbym słuchała grania na żywo. Skąd pomysł na takie brzmienie i estetykę?
M.B.: Dziękujemy, bardzo się cieszę, że masz takie wrażenie, bowiem płyta nie była nagrywana na żywo (poza sekcją rytmiczną). Tym bardziej fajnie, że jednak odbierasz jej brzmienie jako naturalne, organiczne, jakbyśmy grali ze sobą na scenie. Być może to po prostu zasługa ogólnej koncepcji na produkcję i sound nie korzystaliśmy z sampli, elektroniki, nie dodawaliśmy żadnych sekwencerów czy programowanych partii. Wszystko na płycie zostało zagrane “z łapy”, żywi muzycy i partie nagrane przez ułomne, ludzkie ręce :) Chociaż w przyszłości nie wykluczamy brzmieniowych eksperymentów, to jednak zawsze będziemy grać naturalnie w tym sensie, że nawet “syntetyczne” próbki będą wyzwalane poprzez granie na odpowiednich wyzwalaczach, a nie programowane z góry. Co do samej stardustowej estetyki .. kształtowała się długo i kształtuje cały czas. W dużym skrócie zawsze chodziło nam o specyficzny, “wycofany”, nostalgiczny i melancholijny, trochę sexowny, trochę znużony muzyczny klimat, snujący się jak dym papierosowy po eleganckim klubie, ale odwiedzanym przez szemrane towarzystwo ?) Klimat zadymionego baru, nastrój z hotelowej knajpy, gdzie pani w sukni, z drinkiem w szklaneczce, śpiewa dla “eleganckich” gości w czarnych marynarkach. Trochę surrealizmu, trochę psychodelii, trochę przestrzeni, a to wszystko doprawione brzmieniami z gatunków tzw “americany” (bluess, folk, bluegrass, country, wczesny rocknroll na dużych pogłosach i z echem). Nasze brzmienie jest efektem tego typu inspiracji. Gdy zaczęło się krystalizować pod wpływem intuicyjnego grania na próbach, uznaliśmy, że to działa i postanowiliśmy świadomie rozwijać ten kierunek.
Wśród utworów znajdujących się na płycie, poza oczywistą obecnością instrumentów żywych można spotkać się z tekstami, którymi chcecie zachęcić do tego, żeby np. zapomnieć o przyszłości, chcecie zobaczyć ludzi, którzy o niej nie myślą. Opowiedzcie o tym.
M.B.: Teksty traktują raczej o nieprzyjemnym, niepokojącym, “drenującym” uczuciu napięcia, podskórnej niewygody, tarcia, które powstaje w przeróżnych sytuacjach. Ja i Magda w tekstach trochę oswajamy momenty, któte wiążą się z takimi emocjami, wchodzimy w nie. Teksty są więc w pewnym sensie “terapeutyczne”. Ty nawiązujesz chyba konkretnie do tekstu utworu “Forget The Future”. To specyficzny kawałek, swego rodzaju “oczyszczenie”. Chciałem w nim opisać uczice, które mnie uderzyło kiedyś, pewnego lata, całkiem niedawno zresztą :) Gorączkowe, wszechogarniające, obewzładniające i podniecające pragnienie rozpłynięcia się w danej chwili, doświadczenia wszystkiego i wszystkich, chęci “stania się całym światem, każą osobą” w jednej sekundzie, rozpłynięcia się. Doznania chwili i porzucenia rozkmin o przyszłości, bo nagle, w tym momencie, straciła znaczenie. Taki specyficzny, ”hipisowskobuddyjski” odlot. Tu i teraz,“tune in, turn on, drop out”. Bynajmniej nie chodzi o banalne “carpe diem” czy o doznania narkotyczne, raczej o wyzwalające uwolnienie się od ciężaru “rozmyślań o tym, co będzie”. W każdym razie ten numer celowo jest przedostatni na płycie, w kontraście do reszty. Bo ostatni … to trochę inna historia.
Czy należycie do artystów, którzy obierają sobie systematykę w pracy, czy raczej stawiacie na spontaniczne narodzenie się emocji, pomysłu i wykorzystywanie chwili?
M.B.: Jak dotąd przy tworzeniu numerów stawialiśmy zdecydowanie na emocję chwili i działaliśmy raczej spontanicznie. Musiała być jakaś iskra, żeby urodziła się z tego piosenka, raczej nie spotykaliśmy się na systematyczne jammowanie i poszukiwania bez żadnych pomysłów “na dzieńdobry”. Daliśmy więc sobie indywidualnie sporo przestrzeni czasowej na zebranie pierwszych “zaczynów muzycznych”. I dopiero wtedy, gdy ktoś przynosił taki “zaczyn”, były próby całego zespołu, na których dość szybko zamykaliśmy aranże i klimat. Na zasadzie “pierwszy pomysł jest zwykle tym najlepszym”. A jak nie szło, odstawialiśmy na bok, nie męczyliśmy kota. Potem, już na etapie nagrań i miksów, pilnowałem, żeby “lecieć’ na pierwszych emocjach, które towarzyszyły tworzeniu danego numeru, żeby nie przekombinować, nie wymyślać koła na nowo. To trudna sztuka, ale w ten sposób udało się zachować pierwotny, naturalny klimat emocjonalny. W przyszłości … kto wie… z chęcią spróbujemy pisania na zasadzie wyławiania pomysłów z regularnych spotkań, improwizowania i docierania się. Nie ma jednej obowiązującej drogi.
Jakie jest Wasze największe, wspólne marzenie?
M.B.: Grać dużo, dużo, dużo koncertów, w tym na letnich festiwalach. A potem druga płyta! :)