
Nadchodząca fala surf rocka
The Surfin' Souls
| Joanna Gruszczyńska
Zespołów, które w Polsce grają tak jak oni, to ze świecą szukać. Tomek Ozyra, Olek Majkowski i Stanisław Supron z The Surfin’ Souls opowiedzieli nam o nadchodzącej fali surf rocka, kultowej salce na Fabrycznej, swoim sprzęcie i o marzeniu o koncercie jak z SXSW.
"Three boys in hawaiian shirts playing psych-surf rock in the smoke of mexican streets” - takie bio znalazłam na Waszym FB. Czy możecie je trochę uzupełnić i opowiedzieć o początkach zespołu?
Olek: Wszystko zaczęło się na salce prób na ulicy Fabrycznej. To stare i kultowe miejsce w Poznaniu, ale niestety już nie istnieje. Ćwiczyły tam m.in. Muchy i Tomek Goehs z zespołu Kult. Pewnego dnia kolega przedstawił basiście Stanisławowi i mi Tomka. Mina, którą zrobił Tomek, kiedy nas zobaczył, mówiła sama za siebie. Na początku wydawało się nam, że się nie dogadamy, ale kiedy zaczęliśmy razem grać, okazało się, że świetnie rozumiemy się na scenie. Od tej pory, czyli od tego pierwszego spotkania, gramy już razem.
Tomek: Surfin’ Souls założyłem cztery lata temu. Grałem wtedy z zupełnie innymi ludźmi, ale w pewnym momencie nasze drogi się rozeszły. Później wyjechałem w samotną podróż życia do Wietnamu. Kiedy wróciłem do Polski, chciałem wrócić do grania. Zacząłem szukać ludzi i tak trafiłem na Olka i Stacha. Momentalnie zrozumieliśmy się muzycznie i tak już zostało.
Do tej pory wydaliście tylko kilka singli. Nie byliście też bardzo aktywni koncertowo. Czy Surfin’ Souls to po prostu trzej przyjaciele, którzy lubią razem grać, czy raczej zespół z większymi planami wydawniczymi i koncertowymi?
Olek: Na przełomie zimy i wiosny zeszłego roku mieliśmy zaplanowaną minitrasę po Polsce i Czechach ze świetnym czeskim psych rockowym zespołem Branko’s Bridge. Niestety, udało nam się zagrać tylko w Poznaniu, gdyż wybuchła pandemia i zostaliśmy uziemieni. Odpowiadając na Twoje pytanie, mamy plan dzielić się naszą muzyką ze światem, zarówno poprzez koncerty i wydawnictwa, które są on the way.
Tomek: Lockdown krzyżując nam plany, sprawił, że mieliśmy przerwę w graniu. Jednak szybko odżyliśmy i wiele kawałków czeka tylko na nagranie. Intensywne próby i nieustanny proces twórczy w ostatnim czasie dają nam dużo energii do działania. Czwartkowy koncert w ramach inicjatywy Scena nad Rusałką to zapowiedź nowych rzeczy, nad którymi pracowaliśmy przez ostatnie miesiące. Ale tak masz rację, uwielbiamy razem grać (śmiech).
A skąd pomysł na to, żeby grać psych garage surf rocka? Nie jest to popularny gatunek.
Tomek: Od zawsze podobały mi się vintage'owe brzmienia. W Stanach i Australii powracają one ostatnio do łask. Dużą inspiracją jest dla mnie zespół Thee Oh Sees, który łączy wpływy muzyki psychodelicznej z nowoczesnym, ciężkim graniem i punkową energią. Lubię też z tych bardziej znanych bandów Tame Impala i King Gizzard & the Lizard Wizard, czyli zespoły, które również potrafią łączyć wiele stylów. Szczerze mówiąc, jestem zmęczony modą na indie i alternatywę. Czasem śmiejemy się, że przepis na sukces w polskiej muzyce alternatywnej to: specyficzna maniera w głosie, kilka syntowych brzmień i intymny klimat. My po prostu staramy się wyjść poza schemat i grać to, co nam się podoba.
Olek: Poniekąd się z Tobą zgadzam.
Wszyscy mniej więcej wiedzą, o co chodzi, kiedy słyszą garage rock albo muzyka psychodeliczna, ale z surf rockiem może być inaczej. Czy wyjaśnicie, co to za gatunek?
Olek: Postaram się przedstawić to krótko i zwięźle. Surf rock to prosta perkusja, nacechowana rytmami jazzu, w tym np. bossa nova. Często przez cały utwór swobodnie płynie jako rytm, który staje się fundamentem dla pozostałych instrumentów. Gitara jest najważniejsza i dyktuje warunki. Bas z nią współpracuje i stara się wysunąć ją na pierwszy plan. I oczywiście reverb to podstawa (śmiech).
Tomek: Jeśli chodzi o gitarę to najważniejsze są dwa elementy: jej brzmienie - rozmyte i ciepłe dźwięki, przenoszące wyobraźnią do Kalifornii lat 60., oraz szybkie, wzbudzające energię riffy. Grając, używam sprzętu właśnie z czasów świetności surf rocka, co razem z efektami modulacyjnymi brzmi niesamowicie. Moje perełki to gitara Kawai Guitars Semi-hollow body z 1961 roku oraz wzmacniacz włoskiej produkcji Farfisa Tr-40 z 1963 roku.
Czy jest ktoś taki, o którym możemy powiedzieć, że był ojcem założycielem surf rocka?
Tomek: Zdecydowanie. Królem surf rocka był i jest Dick Dale. To gitarzysta, który ustalił konwencję gatunku i zapracował na miano mistrza tremolo picking, czyli techniki gry na gitarze, która polega na wykonywaniu szybkich ruchów kostką, najczęściej na górnej strunie. Jedna z jego płyt jest dla nas szczególnie ważna. Chodzi mi o “Surfers’ Choice”. Pamiętam, jak podrzuciłem chłopakom utwór “Surfin’ Drums”, który pochodzi z tego albumu. Mogę powiedzieć, że ten kawałek nadał kierunek naszemu brzmieniu.
Kto w zespole pisze teksty?
Olek: Robi to Tomek, który najczęściej pisze nocami, kiedy pada deszcz. Słucha wtedy dużo Radiohead. Gdy skończy, przychodzi do mnie, patrzy mi prosto w oczy i mówi: “Słuchaj, napisałem tekst”. A potem zamyka się w pokoju i zaczyna płakać.
Tomek: (śmiech) Ta wizja wygląda cudownie. Nasze teksty są odzwierciedleniem klimatu kawałków i - mogę powiedzieć, że - piszą się same. Nie aspiruję do bycia poetą. Nie siedzę nocami przy świecach z kaczym piórem w ręce i nie staram się uratować świata poezją, gdyż wielu zrobiło to już za mnie.
Olek: A może powinieneś... (śmiech)
Ale nie w każdym utworze pojawia się tekst. Na YouTubie można znaleźć też Wasze instrumentalne kawałki.
Tomek: Z chłopakami dużo rozmawiałem o tym, że niektóre utwory nie potrzebują tekstu. W surf rocku wokal jest często zbędny, bo sama muzyka potrafi przekazać emocje i klimat. Może właśnie dlatego ten gatunek tak często pojawia się w filmach, np. u Tarantino. Według mnie magia surf rocka tkwi też w tym, w jaki sposób w utworach budowane jest napięcie, które narasta i opada, żeby osiągnąć kulminacyjny efekt i rozpłynąć się w fali reverbu.
Czy czujecie się związani z poznańską sceną muzyczną?
Olek: Znamy się z wieloma osobami, które kręcą się po poznańskiej orbicie muzycznej. Są to raczej ludzie związani z cięższym graniem albo elektroniką. Wydaje mi się, że nie tylko w Poznaniu, ale również w Polsce, nie ma zespołów, które grają tak jak my, więc zaczynamy się rozkręcać i mamy plan trochę namieszać!
Tomek: Pamiętam, jak nieznajomi ludzie podchodzili do nas po koncercie w Minodze. Mówili, że bardzo im się podobało i że nie znają zespołów, które grają tak jak my. Większość z nich znalazła nas przez przypadek, np. ktoś przyszedł z ciekawości, bo spodobał mu się nasz plakat, który zobaczył na mieście. Chcemy odświeżyć trochę poznańską scenę muzyczną. W pamięci zapadły mi też słowa Kajetana ze Strange Clouds, który powiedział, że gramy świetną muzykę i w Stanach bylibyśmy już w innym miejscu.
Jak to jest z takim graniem poza granicami naszego kraju?
Olek: Najwięcej dzieje się w Australii i Stanach, choć mam wrażenie, że rock garażowy powoli wychodzi z podziemi również w Polsce. W zeszłym roku na Woodstocku miał zagrać King Gizzard & the Lizard Wizard, ale ze względu na pandemię odwołano festiwal i koncert się nie odbył. Do Poznania w lipcu ma przyjechać Osees i trzymajmy kciuki, żeby sytuacja pozwoliła na organizację tego koncertu. Im więcej zespołów np. z Kalifornii będzie do nas przyjeżdżać, tym większe prawdopodobieństwo, że w Polsce pojawią się składy grające tak jak one.
Jakie są Wasze plany?
Tomek: Nam głównie chodzi o to, żeby grać, bo to nasza pasja. Uwielbiam koncerty, które jak na razie można grać w ograniczonym stopniu, ale mamy nadzieje, że wszystko wkrótce zacznie działać, więc i my będziemy mogli wrócić na scenę. Mieliśmy plan zorganizować serię koncertów open-air, na których nie byłoby dystansu sceny pomiędzy zespołem a publicznością. Wtedy tłum okrążający zespół mógłby poczuć tę energię z bliska, jak na klasycznych festiwalach SXSW w Stanach.
Olek: Myślimy o collabo z naszym znajomym, który ogarnia syntezatory i modulator, gdyż mega ciekawie jest połączyć bardzo vintage’owe brzmienie z nowoczesną elektroniką. Następne miesiące przeznaczamy na intensywne próby, szykując się do kolejnych koncertów i sesji nagraniowych, także stay tuned.
Czym oprócz grania zajmujecie się na co dzień?
Tomek: Studiuję medycynę na V roku i prowadzę z kumplem szkółkę nauki jazdy na deskorolce dla dzieciaków. Sam jeżdżę prawie od dziewięciu lat. Jest to świetna zajawa.
Olek: Jestem na III roku psychologii. Pracuję też z osobami z niepełnosprawnościami i ze spektrum autyzmu.
Stachu: Realizuję nagrania i produkuję muzykę.
Na koniec pytanie, które pojawić się musi, czyli pytanie o nazwę. Czy możecie ją rozszyfrować?
Tomek: Tu znów wrócę do płyty Dicka Dale’a pt. “Surfers’ Choice”, bo to od niej wszystko się zaczęło. Kawałek "Surfing Drums" wzbudził w nas niesamowitą zajawę. Łącząc to z naszym stylem bycia, powstała nazwa The Surfin’ Souls, czyli płynące przez życie i muzykę trzy wolne dusze, które czerpią energię z grania, nie spinają się i nie potrafią wszystkiego brać na poważnie. Cieszymy się muzyką i surfujemy razem z nią (śmiech). “When the going gets weird, the weird turn pro”, jak napisał Hunter S. Thompson.