
W czepku urodzeni
Tuga
| Joanna Gruszczyńska | fot. Magda Zając
Kiedy pandemia spędza sen z powiek całej branży muzycznej, oni zakładają zespół i nie skarżą się na brak koncertów ani motywacji do działania. Jak to się mówi, szczęście sprzyja odważnym… Ale też pracowitym. Poznański zespół Tuga opowiada nam o pracy nad debiutanckim materiałem, jamach w Mustangu i sile muzyki. Z Bartoszem, Jackiem, Jędrzejem, Janem i Maciejem rozmawiamy po koncercie w ramach projektu Scena nad Rusałką.
Występ w ramach projektu Scena nad Rusałką to już trzeci koncert online, który gracie. Biorąc pod uwagę to, że jesteście nowym składem, to duże osiągnięcie.
Bartosz: To jest przypadek, ale też ciężka praca. W grudniu odezwał się do nas Bart z firmy PRO art BART, który dzisiaj nas realizował. Powiedział, że ma czternaście dni, żeby zrobić koncert, i zaprosił nas do nagrań w Meskalinie. To był nasz premierowy koncert, po raz pierwszy zagraliśmy w tym składzie zupełnie nowy materiał. Dzięki temu sprawdziliśmy się na scenie i dowiedzieliśmy się, co trzeba jeszcze poprawić i nad czym popracować. Bart postanowił zostać z nami jako nasz realizator. Jakiś czas później zgłosiłem Tugę na przegląd “Gramy u siebie” w Zamku. W formularzu zaznaczyłem wszystkie możliwe terminy, jakie tylko były dostępne, i okazało się, że Zamek bardzo szybko nam odpowiedział i zaprosił na nagranie.
Jacek: No i wpadła Rusałka! Nie spodziewałem się, że tu się tyle dzieje. Nie mogę się doczekać, aż wrócimy do domu i obejrzymy dzisiejszy koncert.
Tuga powstała w czasie pandemii. Czy udało Wam się zagrać jakiś koncert z publicznością?
Jędrzej: Tak, udało nam się zagrać w sierpniu w Maltance. Koleżanka Maja zaproponowała, żebym poprowadził tam jam session. Od słowa do słowa, okazało się, że możemy zagrać koncert, który byłby dodatkiem do jamu. Cieszę się, że się udało. Koncert na żywo pozwolił nam zweryfikować materiał, który cały czas tłukliśmy na salce. To była dla nas duża odskocznia.
Czy możecie opowiedzieć trochę o tym, czym jako muzycy zajmowaliście się wcześniej? Wiem, że Tuga to nie jest pierwszy zespół, w którym gracie.
Bartosz: Wszyscy oprócz Macieja graliśmy wcześniej w zespole NaliaH, ale poznaliśmy się jeszcze wcześniej na jam sessions w Mustangu.
Mustangu? Co to za miejsce?
Jędrzej: Mustang to miejsce jedyne w swoim rodzaju, gdzie przez siedem dni w tygodniu odbywają się jam sessions. Doświadczenie, które tam zdobyliśmy, jest nieocenione. W Mustangu mogliśmy improwizować, kombinować i eksperymentować. Jamowanie nauczyło nas tego, jak zachowywać się na scenie. Nie bez znaczenia jest też to, że nie można grać tam coverów. Ta sytuacja jest sprawdzianem dla muzyka i weryfikuje to, czy umie on improwizować. To umiejętność przydatna na scenie, bo nieoczekiwana sytuacja nas nie paraliżuje, a raczej budzi w nas kreatywność.
Jacek: Do Mustanga przychodzą różni ludzie. Spotkasz tam totalny miszmasz osobowości i stylów muzycznych, bo pojamować przychodzą zarówno rockmani, jak i bluesmani, i wielu innych. Sprawdzając Facebooka, obliczyłem kiedyś, że w Mustangu poznałem około sto osób. Korzystając z okazji, pozdrawiamy Darka Rogersa, właściciela Mustanga.
Wróćmy do Waszych muzycznych początków.
Jan: Moja przygoda z puzonem zaczęła się w szóstej klasie szkoły podstawowej. Chodziłem do szkoły muzycznej I i II stopnia. Później współpracowałem z wieloma zespołami, m.in. zanim trafiłem do NaliaH, grałem przez kilka lat z Yelram, zespołem reggae ze Środy Wielkopolskiej.
Jędrzej: Kiedy miałem dziesięć lub jedenaście lat, na strychu w domu znalazłem zdekompletowane banjo. Bardzo krótko się nim nacieszyłem, bo tego samego dnia u mojej ciotki na ogrodzie była impreza i banjo w pewnym momencie wylądowało w ognisku. Gdy rano znalazłem tylko wystające z popieliska druciki, wpadłem w histerię i obudziłem wujka. Wujek miał kompletnego kaca, więc żeby mnie uspokoić, dał mi gitarę. Tak to się zaczęło. Na bas przerzuciłem się, kiedy miałem 16 lat, bo w moim pierwszym zespole brakowało basisty. To typowa historia każdego basisty: ten, kto nie umie grać na gitarze, chwyta za bas. Najpierw grałem metal, potem funk, a z Natalią graliśmy soulowo-funkowe rzeczy. Na jam session w Mustangu poznałem Jacka i Bartosza. Pamiętam, że Bartosz bardzo długo mnie męczył, żebym dołączył do jego projektu.
Jacek: Zaczęło się od tego, że grałem kredkami na djembe. Później upgradowałem kredki na różdżki Harry'ego Pottera z leszczyny. Moją pierwszą perkusją była zdekompletowana perkusja Szpaderskiego. Szpaderski to był taki pan z Łodzi, który w PRL-u produkował bębny, dopóki mu się nie umarło. Jeśli zapytasz jakiegoś perkusistę o Szpaderskiego, to łezka mu się w oku zakręci. Inspiruję się Chadem Smithem, Chadem Szeligą i jeszcze jakimś Chadem.
Bartosz: Kiedy tylko się urodziłem, dziadek kupił mi akordeon. Rodzina chciała, żebym grał na akordeonie, na akordeonie, na akordeonie… W szóstej klasie podstawówki pojechałem na kulig. W lokalu, w którym znaleźliśmy się po zabawie, stał stary akordeon i gitara z jedną struną. Kolega zagrał na niej melodię z “Ojca Chrzestnego” i wszyscy byli zachwyceni. Kiedy ja wziąłem ten popsuty akordeon z dziurawym miechem i rozpadającymi się klawiszami, nie potrafiłem na nim nic zagrać. Było mi wstyd, dlatego kiedy wróciłem do domu, powiedziałem, że rzucam akordeon. W wieku 13 lat chwyciłem za gitarę i tak z tą gitarą przekrzywiony siedzę do dziś.
Maciej: Najpierw przez dwa lata grałem w szkole muzycznej na waltorni, potem na szczęście przeniesiono mnie na trąbkę. I w sumie nie żałuję. Doświadczenie zbierałem w orkiestrach symfonicznych i big-bandowych. Nigdy wcześniej nie grałem w zespole takim jak Tuga. Do składu dołączyłem dzięki Jędrzejowi, z którym znałem się wcześniej. Przyjechałem na jedną próbę, chłopaki stwierdzili, że się nadaję, mi się spodobało i tak już zostałem. Uważam, że nasza ekipa jest nie do zdarcia.
fot. Magda Zając
Jak to jest, że z tak różną przeszłością i zainteresowaniami muzycznymi dogadujecie się na scenie?
Bartosz: Mam wrażenie, że muzyka jest uniwersalnym językiem i nawet jak byśmy spotkali się w Hiszpanii i każdy z nas byłby innej narodowości, to jamowanie i alfabet, którym dla muzyka są nuty i dźwięki, pozwoliłby nam się porozumieć. Muzyka to coś magicznego, mistycznego i metafizycznego.
Jędrzej: To, że każdy z nas ma inne zainteresowania, jest ciekawe. Nasza muzyka jest dzięki temu wypadkową różnych brzmień i stylistyk. Poza tym jesteśmy przyjaciółmi i zespołem w pełnym tego słowa znaczeniu. Dużo czasu spędzamy razem, jesteśmy kumplami też poza salką prób i rozmawiamy prawie codziennie. Razem też przechodziliśmy koronę… Nasza jest korona!
Bartosz: Chorowaliśmy wspólnie, wszyscy naraz. Pamiętam nasze rozmowy: “Bolą mnie plecy”, “Mnie też”, “Mnie też”. I tak sześć razy.
Czy pandemia to dobry czas na zakładanie nowego zespołu?
Bartosz: To był najlepszy czas na to, żeby zrobić tzw. rebranding. Simple Jimi zamieniło się na Tugę, ponieważ staliśmy się kumplami i stwierdziliśmy, że właśnie teraz warto zacząć od zera.
Jacek: Dokładnie. Paradoksalnie to jest najlepszy moment na zakładanie zespołu. Mamy teraz czas na szlifowanie materiału, bo nie musimy planować tras koncertowych. Po prostu siedzimy na salce i gramy.
Jędrzej: Moim zdaniem od czasu NaliaH nie przestaliśmy być jednym zespołem, tylko po prostu się przebranżowiliśmy.
Bartosz: Sytuacja jak u Organka, który wcześniej grał z zespołem Sofa. Z Sofy odeszła wokalistka, a reszta muzyków zaczęła pracować z Organkiem. U nas było tak samo - Natalia nas opuściła i zespół umarł śmiercią naturalną.
A możecie opowiedzieć trochę o pracy nad tym materiałem, który usłyszeliśmy dziś na koncercie?
Bartosz: Dużo piosenek napisałem już wcześniej. Trzymałem je w szufladzie od kilku lat i dopiero teraz przyszedł czas, żeby je z niej wyjąć. Na próbę przychodzę najczęściej ze szkicem utworu lub gotową melodią z refrenami. Wspólnie pracujemy nad aranżem. Tutaj kłaniam się wszystkim panom, ponieważ ich otwarte głowy sprawiły, że ten materiał brzmi zupełnie inaczej niż myślałem, bo dużo prościej. Chłopaki z sekcji dętej i rytmicznej robią dobrą robotę i dzięki nim mogę skupić się na interpretacji tekstu. Zrezygnowałem z solówek gitarowych, bo nie jesteśmy typowo rockowym zespołem. Chłopaki dodają mi też pewności siebie na scenie. Kiedy mam ich obok, czuję, że odnajdziemy się w każdej sytuacji.
Czy w takim razie mogę nazwać Bartosza liderem zespołu?
Jędrzej: Tak, tak, oczywiście! Bartek ma zawsze ostatnie słowo.
Bartosz: Chłopaki sami powiedzieli, że albo mówisz, co kiedy robimy, albo nic z tego nie wyjdzie. Kiedy każdy rzuca tysiącami pomysłów, potrzeba jest osoba, która je zweryfikuje i poskłada układankę w całość. Od tego jest lider. Nam udało się usystematyzować pracę. Czasami potrafimy zagrać dany utwór po pięćdziesiąt razy. Spotykamy się non stop, bo nawet dwa albo trzy razy w tygodniu. Często zdarza się, że próby kończymy o drugiej w nocy, następnego dnia idziemy do pracy, a po pracy znów przyjeżdżamy na próbę. One potrafią trwać nawet osiem godzin jak drugi etat.
fot. Sławek Wąchała
Wróćmy może jeszcze do materiału, który mieliśmy okazję dziś usłyszeć. Jest on bardzo różnorodny, ale jednocześnie spójny.
Jędrzej: Zgadza się. Utwór “Smutne oczy” według nas jest typową radiówką, bo buja i ma fajną sekcję dętą. Z kolei “Dni, których nie było”, którego dzisiaj akurat nie zagraliśmy, jest rockową namiatanką. Chłopaki z dęciakami schodzą ze sceny i idą do baru (śmiech), a reszta zostaje i obraca scenę w pył. Piosenka “Pejzaże” jest płynącą balladą z dziwnym połamanym metrum, a “Tęsknica”, która została wyróżniona w konkursie songwriterskim “Czekamy, czekamy!”, jest utworem najpierw monotonnym, bo opartym na dwóch dźwiękach, a potem przeistacza się w totalną improwizację. W tej piosence chyba najbardziej słuchać wpływ Mustanga na naszą muzykę.
Widziałam, że utwór “Tęsknica” dostał bardzo dobrą recenzję od Artura Rawicza i Przybyła.
Jacek: Mieliśmy mieszane uczucia przed pierwszym wykonem. Baliśmy się, że nie będzie zrozumiany, że ktoś będzie jadł rosół w niedzielę, posłucha “Tęsknicy” i powie: “Ach, kurwa, zjebali mi niedzielę”. Na szczęście jest na odwrót.
Jędrzej: Właściciel Rusałki podszedł do nas po koncercie i powiedział, że bardzo podobał mu się ten utwór ze słowami “i tęsknię, i tęsknię, i tęsknić będę”. Monotonia w tym utworze jest hipnotyczna, a potem przerywa ją improwizacja...
Jacek: Powiedziałbym, że to bardziej narastanie niż monotonia.
Bartosz, to Ty w zespole jesteś osobą odpowiedzialną za teksty i mam wrażenie, że słowo jest dla Ciebie równie ważne jak muzyka.
Bartosz: Studiowałem polonistykę. Dużo wtedy pisałem i śmieję się, że byłem natchnionym poetą i Boga za nogi złapałem, jak powiedział Adaś Miauczyński w “Dniu Świra”. Mam bogatą bibliotekę tekstową z tamtych czasów, ale wtedy pisałem pod wpływem natchnienia. Od dwóch lat staram się pracować warsztatowo. Przykładowo, z dwóch tekstów sklecam jeden albo liczę metrum. Nie czekam już na natchnienie, a raczej biorę kartkę i piszę. Pracuję wszędzie: w domu, w pracy i w samochodzie, nagrywając swoje pomysły na dyktafon.
Jacek: Tu ci przerwę. Bez twojej bazy życiowo-natchnieniowej teksty, które piszesz, nie byłyby takie poruszające.
Bartosz: A, co przeżyłem, to przeżyłem, to moje…
Kim się inspirujesz, pisząc teksty?
Bartosz: Inspiruję się Koftą, Młynarskim, Osiecką i Stachurą. W ich tekstach odnajduję nietuzinkowy sens, ale też melodię, rytm i rymy.
Jakie są Wasze plany na najbliższe miesiące?
Jacek: Planujemy wydać singla “Smutne Oczy” i nakręcić do niego teledysk. Zgłosiła się do nas świetna ekipa, która zaproponowała nam pomoc przy realizacji klipu. Chłopaki chyba celują we Fryderyki, bo bardzo profesjonalnie podeszli do tematu. Teraz dzieje się tak dużo rzeczy, że nie wiemy, w co włożyć ręce. I jakby co to szukamy menedżera! To jest właśnie nasze pandemiczne szczęście - rzeczy dzieją się same, a dzieje się ich tak dużo, że momentami nie ogarniamy.
Jędrzej: Rusałka też trafiła się nam z marszu, bo o koncercie dowiedzieliśmy się kilka dni temu. Jakiś zespół zrezygnował w ostatniej chwili i wskoczyliśmy na jego miejsce. Jestem ciekaw, co przyniesie nam następny tydzień. Jak ktoś mi się pyta: “Ej! Stary, co robisz za dwa tygodnie?”, to mówię, że jeszcze nie wiem; może będę grał koncert, a może będę sadził marchew (śmiech).
Bartosz: W czepku urodzeni!