
"Lubię tu grać"
Variété
| Michał Krupski
Variété jest na scenie już ponad 30 lat. Zaczynali jako nowo falowy zespół, który był kojarzony ze sceną rockową. Dzisiaj Variété to mieszanka różnych stylów, od elektroniki i triphopu do jazzowych brzmień. Jedno się nie zmieniło, to lider i założyciel grupy Grzegorz Kaźmierczak, z którym mieliśmy okazję porozmawiać przed poznańskim koncertem grupy, który odbędzie się w najbliższą niedziele (16.02) w klubie Blue Note.
Przechodzicie właśnie przez trzecie 10-lecie wspólnego grania. Jaka jest różnica w tworzeniu muzyki między czasami współczesnymi a latami 80-tymi?
Zmieniają się sytuacje, zmieniają się ustroje, zmienia się marka instrumentów, zmienia się wyposażenie klubów, ale tak naprawdę, kiedy wchodzimy do sali prób i gramy piosenki, to nic się nie zmienia.
Mieliście okazję występować na Jarocinie w jednym z lepszych jego okresów. Jakie są Wasze wrażenia z tamtych koncertów?
Jarocin był wówczas jedynym oknem wolności. Na festiwal czekało się cały rok, był świętem. Wszystko co istotne w Polskiej muzyce tamtego okresu pojawiło się w Jarocinie. Poza tym, tam debiutowaliśmy i odnieśliśmy sukces – nie mogę więc źle wspominać Jarocina. (uśmiech)
Mieliście styczność z legendami polskiego punk rocka, takimi jak Siekiera czy Moskwa. Teraz pewnie też spoglądacie co się dzieje na tej scenie muzycznej. Czym się różni punk rock dzisiejszy od tego starego klasycznego?
Nie wiem, nie słucham dzisiejszego punk rocka. Wówczas była to mentalnie jedna wspólna ekipa. Na przykład graliśmy wspólnie przez wiele lat z Tomkiem Dornem, perkusistą Abaddonu, do dziś moim serdecznym kumplem. Siekiera zaprosiła nas na wielkie otwarcie Domu Kultury Azotów w Puławach. Graliśmy wspólnie wiele koncertów. Guma, Budzy, Kukiz, Brylu, wszyscy się wówczas znaliśmy i kibicowaliśmy sobie nawzajem.
Zdarzało się Wam kilka rozpadów w grupie. Z czego one wynikały?
Z trudnego życia artysty alternatywnego w Polsce. Muzycy rezygnowali, ponieważ wciągnęły ich sprawy nowych, świeżo założonych rodzin, pojawiało się znudzenie niepewnym, cygańskim życiem, przekonanie, że gdzie indziej znajdą spełnienie, no i pieniądze. Nie oszczędzał nas też los.
Pierwsza płyta Variete powstała po długim już czasie działalności kapeli. Dlaczego tak długo trzeba było na nią czekać?
Zespół się rozsypał po kradzieży taśmy matki z naszą debiutancką płytą. To znana historia, więc nie chcę się powtarzać.
W drugiej połowie lat 90-tych praktycznie zniknęliście ze sceny. Z czego to wynikało i co się działo w tym czasie z członkami zespołu?
Nie wiem czy jest to szczególnie interesujące co działo się niemal dwadzieścia lat temu. Ale po wydaniu “Koncertu w Teatrze Stu” i “Wieczoru przy balustradzie” faktycznie intensywność grania istotnie osłabła. Z Markiem Maciejewskim, z którym gramy wspólnie do dziś, wymyśliliśmy projekt Varietechnologic, w którym zaczęliśmy eksperymenty z elektroniką. Zbudowałem studio nagrań w klubie “Sanatorium”, a po jego zamknięciu Studio “Mózg”, w którym wznowiliśmy próby i nagraliśmy nasze trzy ostatnie płyty.
Które z Waszych koncertów zapadły Wam szczególnie w pamięci i dlaczego?
Wiesz tych koncertów było wiele, ale na przykład koncert w Wilnie, kilka dni przed odzyskaniem przez Litwę niepodległości. Na ulicach było pełno radzieckiego wojska, a my graliśmy na tamtejszym festiwalu, w hali sportowej; a na ogromnej elektronicznej tablicy były wyświetlane tłumaczenia naszych tekstów na litewski.
Czym się różni publiczność w 2014 roku z publicznością z lat 80-tych?
Pewnie tym, czym różni się tamta Polska od dzisiejszej.
Jak wspominacie swoje amerykańskiej przygody, bo zdarzało Wam się tam grać niejednokrotnie.
To było duże przedsięwzięcie, koncerty, półroczny pobyt, nagranie płyty z amerykanami, granie z nimi koncertów. Zauroczenie Nowym Jorkiem, wojaże po Stanach. To nas odświeżyło.
Od jakiegoś czasu gracie w zmienionym składzie. Kto z zespołu ma korzenie starego Variete z początków działalności? Jakie są doświadczenia nowych członków zespołu?
Z zupełnie pierwszego składu zostałem sam, ale od ponad dwudziestu lat gramy wspólnie z Markiem Maciejewskim – gitara. Marcin Karnowski dołączył do nas przed ostatnią płytą, gra również w 3moonboys i George Dorn Scream, a Bartek Gasiul doszedł przed koncertami, prywatnie jest bratem Huberta, męża Ani Rusowicz i perkusisty Wilków. Obaj są świetnymi muzykami i kolegami. Grałem z muzykami z innych miast, ale jest pewien rodzaj feelingu charakterystyczny tylko dla Bydgoszczy. Ten pewien rodzaj przesunięcia powoduje, że ta muzyka inaczej oddycha.
Jakie plany na przyszłość zespołu?
Nie będę, pozwolisz o nich mówił, bo to zawsze zakrzywia przyszłość.
Niebawem Wasz koncert w poznańskim Blue Nocie. Graliście już u nas parę razy. Jak oceniacie poprzednie koncerty?
Tak się składa, że koncerty w Poznaniu zawsze były jakieś specjalne, lubię tu grać. Nie wiem czy wiesz, że też byłem związany z Poznaniem, mieszkałem tu przez pewien czas na osiedlu Lecha w “desce pod zegarem”. Moja dziewczyna studiowała malarstwo na ASP a ja współpracowałem z “Nowym Nurtem”.