"Wszystko w równowadze z samą soba"
Vonda7
| Łukasz Kowalka, fot. Johanna Makowski
Swoje pierwsze dj?skie kroki stawiała w Polsce, ale to na emigracji zdobyła pozycję, która pozwoliła jej regularnie występować w całej Europie i współpracować z prestiżowymi wytwórniami. Dziś Vonda7 to zdecydowanie jedna z najjaśniej świecących postaci sceny klubowej z naszego kraju. W trakcie pierwszego lockdownu w końcu ukończyła swój pierwszy album, prezentujący spektrum inspiracji wykraczające poza house i techno, z których była dobrze znana. Nam opowiada o tym czego szukała wyjeżdżając z Polski, co znalazła i czego szuka aktualnie.
Urodziłaś się w Poznaniu, ale nie mieszkasz tu od kilkunastu lat. Jak wspominasz to miasto sprzed emigracji?
Z jednej strony bardzo dobrze, bo już wtedy było dużo cykli imprezowych z zagranicznymi DJami, a i ci lokalni mieli bardzo dobrą selekcje. Z drugiej strony, kulturowo i mentalnie niestety raczej średnio. Dużo było jeszcze naleciałości postkomunistycznych, ogólnie panowało raczej negatywne nastawienie do świata. Do tego dochodziła krytyka tych, którzy chcieli próbować czegoś nowego i dyskryminacja tych, którzy się jakoś wyróżniali. No i brak perspektyw, ceny sprzętu były wtedy bardzo wysokie, a zarobki (tym bardziej DJskie) bardzo niskie. Na szczęście wiele się zmieniło od tamtego czasu.
Ostatnio często wspominamy początki sceny klubowej w Poznaniu. Jak wyglądał Twój start? Gdzie zaczynałaś?
Moje pierwsze kroki stawiałam w starej Post Dali na house’wych imprezach, gdzie grali m.in. Busha, Haze czy chłopaki z Das Erste. Chodziłam też do Eskulapu na bardziej eksperymentalne imprezy czy koncerty, gdzie można było usłyszeć więcej techno. Moje pierwsze kroki DJskie stawiałam w Esencji (dawnym chill-outcie SQ) i Meskalinie.
Czy decydując się na mieszkanie w Londynie, a potem Amsterdamie, kierowałaś się aspektami muzycznymi? Pomógł Ci ten wyjazd w dalszym rozwoju?
W tamtych czasach wyjazd do UK był dla mnie jedyną nadzieją na rozwój w jakiejkolwiek dziedzinie artystycznej. Polska scena była po prostu bardzo słabo rozwinięta. Dla mnie wyjazd był wtedy przede wszystkim ucieczką od zaściankowego życia i trybu myślenia. Oprócz muzyki tworzyłam też filmy krótkometrażowe, potem poszłam w web design, próbowałam różnych rzeczy. W Amsterdamie zaczęłam uczyć się produkcji muzyki na SAE i był to wtedy dość ważny krok w moim rozwoju muzycznym.
Dziś mieszkasz w Berlinie. Za co najbardziej cenisz sobie to miasto?
Kiedy się tam przeprowadziłam, mając 24-25 lat, było to dla mnie idealne miasto. Czułam się po prostu wolna, nie tylko pod względem kreatywnym, ale też kulturowym. Jest tu duża tolerancja, aktywizm, scena artystyczna jest bardzo rozwinięta, ludzie myślą ekologicznie i empatycznie. Masz uczucie, że rządzący raczej szanują obywateli i odwrotnie. Artyści nie są traktowani jako hobbyści, tylko niezbędna część systemu. Wiele wytwórni muzycznych ma tu swoje siedziby i łatwiej poznać kogoś z branży muzycznej.
Są też minusy, miasto jest coraz droższe, czynsze i koszty mieszkań poszły ostatnio diametralnie w górę. Dużo ludzi żyje tu nie myśląc w ogóle o przyszłości, imprezując od czwartku do poniedziałku, uważając to za życiowe osiągniecie. To miasto przyciąga zagubionych ludzi. Brak stałych związków i relacji to tutaj norma. Jest też ciągła rotacja, bo dużo ludzi przyjeżdża tylko na określony czas. Część przyjeżdża rozpocząć karierę muzyczną, która często przechodzi na drugi plan lub kompletnie się kończy, gdy oddają się wirowi imprez.
Czasem mówi się, że Poznań to taki mały Berlin. Mimo że nam jeszcze dużo brakuje, to znajdujesz jakieś podobieństwa odwiedzając rodzinne miasto?
Ostatnio ciągle słyszę, że jakieś miasto to mały Berlin, haha. We Wrocławiu mówili to samo, w Valencii też jest dzielnica jak mały Berlin, w Tel Avivie również. Berlin kojarzy się z techno i imprezami, ale też ze świadomym trybem życia, aktywizmem, dietą wegańską, zrównoważonym podejściem do konsumpcjonizmu, recyclingiem materiałów i autentyczną sztuką bez lukru.
Widzę te podobieństwa w wielu miejscach w Poznaniu, na pewno jest u nas dużo inspiracji Berlinem. Ważne jednak, aby zachować lub dodać przy tym też coś swojego, a nie tylko kopiować 1 do 1.
Twój najnowszy album to zwrot w stronę lżejszych brzmień, inspiracji indie elektroniką i RnB, ale utrzymane w klubowym klimacie. Wcześniej słyszeliśmy Cię w trochę mroczniejszych, mocniejszych klimatach.
Jest wiele gatunków, które są mi bliskie. Nie chcę się szufladkować, lecz cały czas rozwijać jako artysta. Mimo wszystko myślę, że większość moich utworów jest raczej melodyjna i pozytywna niż mroczna. Słyszę często od innych, że moje utwory brzmią jak „ja”, więc chyba znalazłam swój styl w tym kolażu innych styli. W albumach jest fajne to, że można mieć więcej wolności i pokazać swój dźwięk w innych formach. Jednak widzę, że w dzisiejszych czasach trudno jest zająć przeciętnego słuchacza dłuższym materiałem. Dlatego mój album jest kolekcją utworów, ale w krótszych, albumowych wersjach.
Nawiazując do tytułu albumu „Let Go”. Gdzie Cię poniesie w najbliższym czasie? Jakie masz plany po wydaniu płyty?
Póki co, jestem jeszcze w fazie autorefleksji. Nie planuję na razie wracać do grania cotygodniowych imprez. Zagrałam latem parę fajnych imprez w Polsce i właśnie podpisałam kontrakt z nową agencją, ale chcę grać tyle, by dalej sprawiało mi to przyjemność, a nie byle tylko było dużo. Wszystko w równowadze z samą sobą. Dla mnie czas w studio jest równie ważny jak granie na żywo. Próbuję też pracować nad moim live actem, może jest to kolejny etap mojego rozwoju kreatywnego. Dołączyłam do programu Sebastian Muaellerta - Circle of Live, żeby zobaczyć czy to coś dla mnie. Oprócz tego wyprowadzam się wkrótce do Walencji w Hiszpanii, gdzie zaczynam pracę na Berklee College of Music i będę pomagać studentom w rozwoju ich kariery. Życie w ciepłym kraju i mieście z plażą zawsze było moim marzeniem, więc bardzo się cieszę na te zmianę.