fot. Sylwia Klaczyńska

Wirus PRL-u. Rozmowa o polskim designie z Agatą Kiedrowicz

Agata Kiedrowicz
23 lip 2019
Mari Krystman

Kiedy dobre kilka lat temu projektanci zaczęli czerpać inspiracje z lat 50. czy 60., wydawało się, że związek wzornictwa i estetyki PRL-u będzie chwilowym romansem. Tymczasem ta relacja trwa dalej i ma się doskonale. O tym, czemu tak chętnie czerpiemy z doświadczeń i form tego okresu, opowiada Agata Kiedrowicz – kuratorka, krytyczka designu oraz wykładowczyni na poznańskim School of Form.

Masz w domu fotel 366 Chierowskiego albo RM58 Modzelewskiego?

Nie mam, ale nie ukrywam, że marzy mi się taki RM58, czyli model z lat 50. przywrócony dziś dzięki firmie VZÓR. I poproszę czarny mat! (śmiech). Ten fotel autorstwa Romana Modzelewskiego traktuję raczej jako rzeźbę, a nie mebel. Zresztą RM58, po redesignie, znajduje się w zbiorach Victoria and Albert Museum w Londynie, jest w kanonie wzornictwa. A zamiast Chierowskiego widziałabym u siebie inspirowany tym modelem fotel Clapp, czyli dzieło Piotra Kuchcińskiego z NOTI – Piotr ma również wybitne, rzeźbiarskie podejście do formy. Na fotelach Clapp można posiedzieć m.in. w księgarni Bookarest.

Design z PRL-u nie przestaje inspirować! Pytałam o te meble, bo patyczaki, liski i muszelki, które znamy z mieszkań dziadków, na dobre zagościły w naszych współczesnych wnętrzach. I polubiły się z meblami z IKEA. Skąd ta tendencja?

Mam na to kilka pomysłów. Pierwszy, najbardziej oczywisty, to fala resentymentu – mniej więcej co 20 lat, czyli co pokolenie, wracamy do tego, co było. Sentyment wykorzystują marki, np. kampania Frugo przywołuje lata 90., pojawiają się reedycje seriali, jak kultowego „Beverly Hills, 90210”. Ten sam zabieg funkcjonuje we wzornictwie. Z retro czerpie też wspomniana IKEA, która – mając olbrzymie zaplecze badawcze – współpracuje z projektantami, socjologami i antropologami. I tu ciekawostka – już w latach 60. IKEA produkowała meble w Polsce i zatrudniała polskich projektantów, równolegle pracujących dla systemu. Polscy twórcy uzyskiwali dostęp do technologii i myśli wzorniczej, która sprzęgała się z kiełkującą u nas wizją modernistyczną. Przecież wzornictwo PRL-u, całe lata 50., kiedy powstał też Instytut Wzornictwa Przemysłowego, to manifest „Chcemy być nowocześni”, czyli próba projektowania w duchu modernizmu. W myśl użyteczności i oczyszczania przestrzeni – jak mówił Le Corbusier – dom miał być maszyną do mieszkania. W 1961 r., po sukcesach w konkursach i na wystawach, do masowej produkcji weszła meblościanka zaprojektowana przez Bogusławę i Czesława Kowalskich – idealna do małych mieszkań. Polacy potrzebowali wtedy mebli, a zadaniem projektantów było tworzenie krzeseł i regałów na wysokim poziomie, ale w przystępnej cenie. Takie samo założenie od początku miała IKEA. I tu historia zatoczyła koło, bo kilka lat temu do kolekcji szwedzkiej marki weszły meble polskich designerów, m.in. Mai Ganszyniec i Tomka Rygalika, które też były przeznaczone do małych mieszkań. Czyli poza sentymentem mamy nadal potrzebę pięknych, ale użytecznych mebli.

Czy ten sentyment wobec PRL-u nie jest opaczny? Przecież osoby z naszego pokolenia rodziły się wtedy, kiedy czasy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej dobiegały końca. My obecnie raczej materializujemy wspomnienia naszych rodziców, a oni z kolei nie mają wobec ówczesnego wzornictwa takich ciepłych uczuć.

Redesign i resentyment to pewien trend – we wzornictwie, ale też w modzie. Alessandro Michele, dyrektor kreatywny Gucci, żyje i tworzy otoczony historią (siedziba marki znajduje się w Rzymie, chyba bardziej historycznie się nie da!) – żonglowanie cytatami z przeszłości jest dla projektanta myśleniem o współczesności. Potrzebujemy opowieści – taka jest potrzeba naszego mózgu, który, łącząc fakty, zapewnia nam ciągłość przyczynowo-skutkową, osadzenie w czasie i przestrzeni. Niektóre nasze wybory estetyczne są podświadome. Tak działają trendy – ludzie są aktorami zmian, „zarażają się” wzajemnie. Wydaje się nam, że po prostu wybieramy dany wazon, a tak naprawdę już gdzieś widzieliśmy coś podobnego, coś w nas zakiełkowało. To działa jak wirus.

fot. Sylwia Klaczyńska

Ja na pewno go złapałam (śmiech). Co zaliczyłabyś do ikon polskiego wzornictwa PRL-u?

Te meble, które przetrwały próbę czasu, i których twórcy – w tym związani z Poznaniem Aleksander Kuczma i Władysław Wróblewski – byli jednocześnie rzeźbiarzami. PRL-owskie fotele, które teraz mamy w domach, tworzyli artyści; wspomniany Modzelewski był projektantem i malarzem. Na pewno do ikon zaliczyłabym też realizacje Rajmunda Hałasa – założyciela Katedry Wzornictwa Przemysłowego w PWSSP w Poznaniu: tapicerowane krzesła, regał o zmiennych wysokościach i stolik Kawa i papierosy. Ikoniczne są też figurki z Ćmielowa, szkło dekoracyjne i użytkowe. I setki form, które krążą w postaci kopii i oryginałów, ale razem składają się na estetycznie dziedzictwo, które znamy i rozumiemy, bo jest nam bliskie kulturowo, społecznie i emocjonalnie.

Sądzisz, że młodzi ludzie doceniają wartość historyczną tych przedmiotów? I nie mam tu na myśli wyłącznie prywatnych wątków z cyklu: wcześniej ta lampa była własnością babci, ale raczej metahistorię. W końcu te meble powstawały w szalenie trudnych czasach, są nośnikiem zmagania się z rzeczywistością projektantów i twórców.

Trend na meble z PRL-u to odświeżenie kontekstu. Te formy powracają i funkcjonują w nowej rzeczywistości, czyli właśnie – wirusują. Pojawiają się twórcy bazujący na lokalności, jak założyciele łódzkiej marki Pan Tu Nie Stał, którzy oprócz czerpania pełnymi garściami z ogólnodostępnej estetyki PRL-u i charakterystycznego języka, we współpracy z Muzeum Sztuki w Łodzi stworzyli kolekcję odzieży i dodatków inspirowaną twórczością Władysława Strzemińskiego. Myślę, że pokolenie milenialsów czy hipsterów jest wbrew pozorom praktyczne – młodzi ludzie są wybredni i mają czujne radary estetyczne, ale nie chcą przepłacać. Dziedzictwem PRL-u jest też styl radzenia sobie z rzeczywistością, czyli zaradność, również ekonomiczna. Z jednej strony zaradni byli projektanci, którym brakowało materiałów, a musieli wyrabiać normę, z drugiej – królowało kombinowanie na płaszczyźnie codzienności. W przeciwieństwie do naszych dziadków czy rodziców, dziedziczymy tę spuściznę bez kontekstu emocjonalnego, bez wartościowania. Od kilku lat psychologia bada zagadnienie dziedziczenia doświadczeń i emocji, a skoro design to część kultury materialnej, to i sentymenty rodzinne wpływają na nasze wybory – bo zapewniają ciągłość naszej tożsamości. Przy czym dziedzicząc, geny „przeskakują” jedno pokolenie, więc traumy naszych rodziców dotyczą nas w mniejszym stopniu. Upraszczając: PRL nie kojarzy nam się źle. Mówiąc wprost: trzeba zapomnieć, żeby to polubić. Dziś możemy wybierać, dowolnie żonglować przedmiotami i stylami, dlatego rzeczywistość wizualna jest eklektyczna. Jesteśmy szczęściarzami!

Wyjdźmy teraz z mieszkania na ulicę – typografia na szyldach sklepów czy kawiarni plus samo nazewnictwo, mile puszczające oko do rzadko używanych już słów, to przecież też ewidentna fascynacja PRL-em.

fot. Sylwia Klaczyńska

Zgadza się – wraca fascynacja typografią z PRL-u, na przykład projektami Karola Śliwki. Modernistyczny styl ponownie pojawia się na ulicy, m.in. dzięki aktywistom z trójmiejskiego stowarzyszenia Traffic Design, którzy wdrażają w miejskiej przestrzeni murale i rzemieślnicze szyldy, zachowując kontekst miejsca. Zaczęli od Gdyni, ale działają też w innych polskich miastach. Te porządki w przestrzeni sprawiają, że miasto będzie czytelne, czyli użyteczne. Możemy tu mówić o afordancji – znowu pojęcie z psychologii – przedmiotów, czyli o wysyłaniu przez nie oferty do użytkownika. Rzeczy mówią nam, jak mamy z nich korzystać. Im bardziej klarowny przekaz, tym lepiej nam się go czyta – i reaguje na to działaniem.

Fascynują cię trendy, a one to nie tylko teraźniejszość, ale też przyszłość. Skoro moda na PRL trwa już tak długo, to czy pobawi jeszcze dłużej? Czy może wyprze ją nurt minimalizmu, futuryzmu albo jeszcze czegoś innego?

Dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy równowagi między rzeczywistością fizyczną a duchową, w myśl zasady ultratechnologii i ultrastyku. To oznacza, że im bardziej zaawansowana technologia nas otacza, tym bardziej potrzebujemy kontaktów międzyludzkich, dotyku materii. Spędzamy godziny przy laptopie, ale zapisujemy się na zajęcia ze stolarki, korzystamy ze smartfonów, ale siadamy przy drewnianym stole, na krzesłach z PRL-u. Co nas czeka? Żyjemy w epoce doświadczeń, gdzie przedmioty stają się rekwizytami w teatrze codzienności, a przestrzenie, w których żyjemy – strefami znaczeń. Trendy rozwijają się kontrastowo: jedno zjawisko rodzi kolejne, skrajnie inne. Minimalizm formy rodzi maksymalizm treści, a wizja globalnej katastrofy zbliża nas do siebie, do ziemi. Jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi, wierzę, że kierujemy się w stronę autentyczności i troski – o siebie i otoczenie. Z przedmiotów i doświadczeń komponujemy własną bajkę, utkaną z sieci drobnych wyborów. Każdy z nas jest dzieckiem swojej dekady, ale i własnych wspomnień, emocji i fascynacji.