fot. Gabriela Połubińska

Rozmowa z Martą Nizio, szefową agencji Bashesh

17 lis 2018
Dawid Balcerek

10 lat w rapowym biznesie

Wypełniają wszystkie kluby w kraju, ich teledyski mają miliony wyświetleń, a ich domowe ściany zdobią złote i platynowe płyty. Mowa o polskich raperach, którzy aktualnie tworzą w naszym kraju najbardziej popularny nurt muzyczny. Często w ich sukcesie uczestniczą osoby, których na co dzień nie znamy, są w ich cieniu, nie wychylają się i wykonują swoją pracę. Jedną z takich osób jest Marta Nizio, którą w branży zna każdy. Właścicielka Bashesh, pręznie działającej agencji koncertowej w Polsce, właśnie świętuje 10 urodziny swojej firmy. Firmy, która rodziła się w bólach i miała wiele momentów zwątpienia. Dzisiaj skupia najlepszych graczy na scenie i pokazuje innym, jak to powinno się robić.

Gdy spytałem Cię o wywiad to mi odpisałaś: „Ok, ale ja w sumie  nie wiem co mogę powiedzieć”. Ciekawa odpowiedź biorąc pod uwagę, że ostatnio trochę widać Cię w mediach i masz o czym mówić. Jak myślisz, z czego wynika zainteresowanie Twoją osobą?

Nie wiem, serio nie wiem (śmiech).  Na początku roku miałyśmy szkolenie w Fabryce Marketingu, której szef mnie uświadomił, że trzeba się chwalić, i że jak firma działa 10 lat na polskim rynku, to jest to wyczyn. I tak sobie postanowiłam, że jak już wychodzimy bogatsze w tę wiedzę, to głupio byłoby się znów tak zbunkrować na 8 planie, więc na jakiś czas wskoczyłam na 4 (śmiech). Zgodziłam się na dwa albo trzy wywiady. Zrobiłyśmy sesję, która z jednej strony pokazała nasze małe „milfoprzedsiębiorstwo”, a z drugiej była fajną zabawą, dającą głowie odsapnąć. Ale czy jakoś specjalnie nas widać, nie wydaje mi się.

Kiedyś jednoosobowa działalność, dzisiaj poważna firma. Kto wchodzi obecnie w skład Bashesh?

Czteri matki Polki – Agnieszka, Aga, Oktawia i ja. Każda z nas wie co ma robić. Fajnie się uzupełniamy. Życzę każdemu takiego składu.

fot. Gabriela Połubińska

Patrząc na Wasz przykład i ogólnie na scenę, to można śmiało powiedzieć, że kobiety trzymają polski rap biznes. Kiedyś wydawało się, że był to świat dla mężczyzn.

Obecnie to już nie jest fenomen. Przynajmniej jeśli mówimy o zapleczu rap-bizu. W Stoprocent jest Ewelina Marcinkowska, Prosto przez długi czas w ryzach trzymała Ania Wójcik. Powiedziałabym nawet, że jest nas sporo, ale może po prostu jakoś szczególnie się nie wyświetlamy. Myślę, że siłą kobiet jest szeroko rozumiany mutlitasking, cierpliwość i empatia. Wbrew pozorom kobiety są dużo lepsze w kontaktach społecznych niż mężczyźni. Częściej potrafimy schować ego i nie widzimy nic złego w byciu pilotem zamiast kierowcą.

Cofnijmy się w czasie. Pamiętasz swój pierwszy event?

Tak, Eldo w Cork i Dublinie, w lipcu 2007. Ciekawe doświadczenie, mocna partyzantka, do tej pory nie wiem jakim cudem udało mi się namówić linię lotniczą, żeby przekazała bilety dla artystów i jeszcze dwa na konkurs dla uczestników koncertów. Mój szef z call center zapłacił za nagłośnienie, a jakaś restauracja dołożyła się do noclegów. Gdybyś zobaczył te plakaty i „bannery reklamowe” na kartkach A4, to byś oszalał (śmiech).

Co Cię w ogóle skłoniło do tego, żeby zająć się organizacją koncertów?

Na drugim roku studiów wzięłam urlop dziekański i wyjechałam do Irlandii, żeby zarobić na remont mieszkania. Pracowałam w restauracji, B&B, tartaku, call center. Po jakimś czasie zaczęło brakować mi koncertów polskich wykonawców. Podczas jednej z imprez, gdy akurat na to narzekałam, kolega rzucił  pół żartem, pół serio –  „To sobie sama coś zorganizuj”. Na co ja powiedziałam – „To sobie coś zorganizuję”. Gdy się spotkaliśmy kolejny raz, to skubany mnie zaczepił z pytaniem – „No i co z tym koncertem”, czym mocno nadszarpnął moją ambicję, więc się zawzięłam i zorganizowałam. Najpierw właśnie te koncerty Eldo dla Polonii w Dublinie i Cork, później występ Pezeta już w Polsce, w Poznaniu. A później to już samo poszło.

Jak wygląda Twój dzień w pracy? Jest to zapieprz od rana do wieczora?

Od poniedziałku do piątku, jak mały jest w przedszkolu, to jestem w biurze od 10 do 16. Jak Jasio jest chory to zaczyna się ciężka kombinacja – praca z domu, jedną ręką piszę maile, drugą mieszam w garnku. Weekendy to koncerty, czyli albo jadę w trasę, albo jestem pod telefonem/mailem, ale dopiero jak położę synka spać. Już nauczyłam się, że świat nie przestanie istnieć, jeśli nie będę odbierała telefonu o każdej porze dnia i nocy. Kurcze, nawet z porodówki odpisywałam na maile. Zanim pojawił się Jasio to byłam w pracy 24/7 i ciągle narzekałam, że nie mam na nic czasu. Teraz też mam go za mało, ale znajduję przestrzeć na życie poza pracą. Oczywiście pożary gasimy na bieżąco, bo jak się prowadzi swoją firmę, to nie da się tak na 100% odciąć. Naprawdę wiele z tych „super pilnych” i „wiem, że jesteś na urlopie ale” można załatwić prosząc o telefon w godzinach pracy.

Masz za sobą 10 lat robienia koncertów. Spory bagaż doświadczeń oraz mnóstwo wspomnień – tych lepszych i gorszych. Który koncert wspominasz najlepiej, a który jako totalną klapę i dlaczego?

Bardzo miło wspominam wiele z koncertów. Ciężko wybrać jeden. Przez jakiś czas pracowałam w małym klubie w Poznaniu gdzie przy okazji akcji charytatywnej organizowaliśmy koncert Dikandy, która gra raczej duże sztuki. Zrobili na mnie ogromne wrażenie, nie tylko muzycznie. Było coś niesamowitego w tym wydarzeniu. Na jednym z koncertów poznałam też swojego obecnego narzeczonego.
W kategorii klapy również nie mam faworyta (śmiech). Różne rzeczy się działy, kiedyś wpadła nam bojówka lokalnej drużyny i rozwaliła klub. Zdarzyło się kilka imprez, do których trzeba było dołożyć. Zdarzało się kilka, gdzie musiałam być mocno nieuprzejma.
Było też sporo koncertów, które mi zlewają się jak deski na taśmie w tartaku, jak to w pracy.

Czasy się zmieniły, ale kiedyś to środowisko było specyficzne i nieraz były pewnie ciężkie momenty. Miałaś chwile zwątpienia lub moment, kiedy chciałaś to wszystko rzucić, bo miałaś już dość tego środowiska?

Tak, średnio co kilka miesięcy rzucam to wszystko (śmiech). Przez te lata na pewno mocno zweryfikowałam swoje postrzeganie „prawdziwości”. Są momenty, gdy się śmieję – nie trzeba lubić pieczywa, żeby być dobrym sprzedawcą chleba. W którymś momencie, albo się nabiera dystansu, albo frustruje, jak w każdej pracy. Ważne, by zachować jakiś sensowny balans.

fot. Bartek Modrzejewski

Nie jedna osoba pewnie zrezygnowałaby, ale Ty jesteś w miejscu, którym jesteś. Pamiętasz ten przełomowy moment, kiedy zaczęło to być Twoją pracą, a nie tylko dodatkowym zajęciem? Czy może była konkretna sytuacja, która dała Ci porządnego kopa do działania?

Na początku traktowałam ten cały koncertowy bałagan jako jakiś taki nie wiem, dodatek. W 2011 miałam wypadek samochodowy, trochę się pobujałam po szpitalach.  Jak się leży i ogląda sufit, to ma się dużo czas na myślenie. Gdy po 7 tygodniach L4 dostałam pierwszą „wypłatę” od ZUS z działalności, to listonosz nawet nie chciał końcówki (śmiech). Po powrocie do zdrowia wydzieliłam dwie gałęzie, koncerty i marketing. Żyłam w przeświadczeniu, że trzeba mieć pracę na etacie, a własna działalność to ma być „górka”. Na co dzień do 17:00 pracowałam jako szef marketingu w firmie zajmującej się auto detailingiem, a po 17 i w weekendy była cała reszta. W którymś momencie, gdy kolejny raz musiałam wprowadzać w życie pomysły, od których po plecach szły mi ciarki wstydu, to po prostu trafił mnie szlag i odeszłam. Odeszłam do innej firmy, gdzie popracowałam 3 miesiące, po czym odeszłam do kolejnej, tym razem do klubu. Wszystko działo się z dnia na dzień, więc nie miałam oddechu, chwili na przemyślenie. Nawet się nie zorientowałam, kiedy nastał czas, że siedziałam w klubie od 7 rano, bo dostawy, do 2 w nocy, bo klienci. Wracałam do Wrześni, w między czasie ogarniałam koncerty, jeździłam z pracy do pracy, aż okazało się, że koncerty finansują moją pracę w klubie, bo tam był, delikatnie mówiąc, problem z wypłatami dla pracowników. No i znów trafił mnie szlag, rzuciłam wszystko i skupiłam się na Bashesh.  Początek był nerwowy i ryzykowny, ale mocno pomógł mi mój, już teraz były, mąż. Powoli, powolutku zaczęło się wszystko układać.

W agencji macie czołówkę polskiej sceny hip-hopowej, m.in. Kali, Paluch, Kękę, Słoń. Jak udało Ci się ich wszystkich zebrać? Była to naturalna kolej rzeczy, czy niektórzy sami do Ciebie się odzywali, czy Ty do nich?

Po jednym z koncertów, które organizowałam w Piwnicy 21, odezwali się do mnie Sheller i Słoń. Zapytali czy nie zostanę ich menedżerką. Nie miałam bladego pojęcia co robić, ale się zgodziłam (śmiech). Doszłam do wniosku, że skoro poradziłam sobie w tartaku, z koncertami się udało, to i managementu się nauczę. I faktycznie zrobiłam studia podyplomowe na UW, kilka kursów dotyczących prawa autorskiego, promocji, marketingu oraz skończyłam z wyróżnieniem niezawodną szkołę życia (śmiech).
Z Paluchem znałam się już z obozów z dziecięcych lat. On również grał support, na którymś z koncertów w P21. Przecinaliśmy się gdzieś po drodze przez te lata jego działalności. Odezwał się do mnie przed wydaniem albumu „Niebo” i też nam się to jakoś fajnie wszystko posklejało. Chyba w podobnym czasie zostawiliśmy prace na etacie i skupiliśmy się w 100% na muzyce, co jemu i mi wyszło na plus. Z Kalim współpraca rozpoczęła się przy okazji albumu nagranego z Paluchem, a KęKę poznałam w Kruszwicy, gdzie graliśmy z WSRH.

fot. Bartek Modrzejewski

Ciężko ogarnąć tylu wywijasów? 

Ciężko to jest polizać się po łokciu (śmiech).  Nie zawsze jest kolorowo, ale myślę, że już dotarliśmy się i rozumiemy, że gramy do jednaj bramki.

Nie uważasz, że scena bardzo się uspokoiła? Raperzy również mają poważniejsze podejście do swojej pracy. Ja uważasz czym to jest spowodowane? Myślisz, że to wiek i typowa dojrzałość, czy są też inne czynniki?

Nie szampan, nie dziwki, nie koks, a praca, podatki i dom. Jak ktoś jest w tym długo i chce móc się skupić na muzyce, to musi to traktować jak pracę. A pracę traktuje się poważnie. Gdybyśmy mieli w głowach to, co się miało za małolata, to raczej daleko byśmy nie zabrnęli. Fajnie jest mieć zajawkę, ale jak chcesz zajawką płacić rachunki, to musi to być zajawka poskromiona. Nie da się zjeść ciastka i mieć ciastka. Ktoś kto udaje, że jest inaczej, popada w groteskę, albo ma rozdwojenie jaźni.

W listopadzie, w Hali MTP2, odbędzie się mini festiwal z okazji 10-lecia Bashesh. Czego możemy się spodziewać? Kto zagra?

Paluch, KęKę, Słoń, Sheller, Hase I Jeden. Postaramy się przygotować też jakieś małe wspominkowe niespodzianki.

Tobie życzę kolejnych 10, a nawet 30 lat sukcesów w branży.  A czego Ty życzyłabyś sobie?

Dziękuję! Ja bym sobie życzyła, żeby w końcu udało mi się opanować „nicnierobienie”, chociaż z 20 minut dziennie (śmiech). A poza tym to wszystko mam, więc byle nie było gorzej.

Fot. 1.Gabriela Połubińska, 2,3. Bartek Modrzejewski