fot.: Jacek Poremba

„Całe życie próbowałam być wolna na swój sposób” – Anita Lipnicka

Anita Lipnicka
11 sty 2018

Anita Lipnicka, wokalistka, kompozytorka i autorka tekstów, właśnie powróciła na rynek fonograficzny z nowym albumem zatytułowanym ?Miód i Dym?. Jak sugeruje tytuł, znajdują się na nim utwory o bardzo zróżnicowanej temperaturze, ładunku emocjonalnym i charakterze. Jest tam kilka ballad przesiąkniętych miodową słodyczą, ale także sporo łobuzerskich kompozycji, opartych na rasowych brzmieniach i konkretnych riffach gitarowych. Na płycie słychać wyraźne inspiracje muzyką amerykańską ? jest trochę folku, trochę country, trochę poezji śpiewanej. Większość materiału powstała podczas ?spontanicznych pobytów w Górach Sowich?. I ten nastrój daje się tu wyczuć.

 

Minęły cztera lata, odkąd wydałaś ostatnią płytę. Jak wyglądała praca nad nowym albumem?

Praca była bardzo intensywna, bo cała płyta, jeśli chodzi o materiał i nagrania, powstała w niespełna 6 miesięcy. Ubiegłej wiosny wydałam płytę „Live”, będącą zapisem materiału z trasy zatytułowanej „Na osi Czasu”, którą odbyłam z zespołem na przełomie 2016 i 2017 roku. To był moment podsumowania mojej dotychczasowej kariery, na krążku zarejestrowaliśmy najpopularniejsze piosenki z 22 lat mojej działalności, w całkiem nowych aranżacjach, bardziej adekwatnych do klimatów muzycznych w jakich poruszam się obecnie. To była rozgrzewka dla mnie i mojego zespołu przed rozpoczęciem pracy nad nowym krążkiem. Pewną przeszkodą była jednak dzieląca nas odległość – moi muzycy mieszkają we Wrocławiu, ja w Warszawie. Wpadliśmy więc na pomysł muzycznych kolonii w Górach Sowich. Pakowaliśmy w auta sprzęt i zaszywaliśmy się na parę dni w domku z widokiem na wodę, w cudnych okolicznościach przyrody – i tak na zasadzie jam-sessions powstała ta płyta. Można powiedzieć, że jest ona bardziej efektem ubocznym wspólnie spędzanego czasu w gronie przyjaciół niż wykreowanym produktem artystycznym.

Czuję, że na to wszystko, co słychać w Twoich albumach, ogromny wpływ ma życie prywatne.

Ja w ogóle bardzo intensywnie żyję i ostatnio tęsknię do chociażby kilku dni beztroskiego lenistwa. Wbrew powszechnemu przekonaniu wydaję płyty dosyć regularnie, co kilka lat, w międzyczasie dużo pracuję, ciągle koncertuję. Tyle że nie „bywam”, nie ustawiam się na „ściankach”, nie widać mnie w rubrykach towarzyskich, plotkarskich magazynów. Wychodzi więc na to, że mnie nie ma. Często podczas wywiadów słyszę takie stwierdzenie, że „wróciłam”. A ja przecież nigdzie nie wyjechałam, więc skąd miałabym wracać? Żyję po prostu.
Rzeczywiście w moim prywatnym życiu ostatnio zaszły duże zmiany. Niedawno wzięłam ślub. Mój mąż nie jest Polakiem, więc ułożenie naszego wspólnego życia wiązało się z wieloma organizacyjnymi wyzwaniami. Przez chwilę rozważałam przeprowadzkę z córką do Anglii, ale ostatecznie zadecydowaliśmy, że to mąż przeprowadzi się do Polski.

Może to jest tak, że lubisz takie przemeblowania w życiu?

Na pewno nie lubię stagnacji. Uwielbiam podróżować, odkrywać nowe smaki, poznawać nowych ludzi. Znowu się zbieram, żeby się przeprowadzić. Chociaż właściwie na warszawskiej Ochocie mieszkam już kilkanaście lat, więc zmiany nie są znowu aż tak częste. W moim życiu większość poważnych ruchów była niezaplanowana, już tak mam, że płynę z prądem i poddaję się fali, która mnie niesie. Czasami wpływam na mielizny, czasem na szerokie wody. Jednak myślę, że to jest naturalne.

Zatytuowałaś  swój nowy album „Miód i Dym”. Skąd taki pomysł?

Szukałam tytułu, który oddałby dualny charakter albumu. Te piosenki mają różne, często skrajne nastroje. Można przy nich się śmiać i trochę płakać. Mamy tutaj słodkie brzmienia, ciągnące się jak miód nuty, ale jest też trochę dymu, rozróby i chuligaństwa. Moi koledzy nagrywając ze mną płytę zarażali mnie różnymi klimatami muzycznymi, ja z kolei ciągnęłam ich w swoje strony i tę zabawę, wymianę energii, słychać na krążku. Poza tym chciałam, żeby tytuł był organiczny, bo całość została nagrana na żywo, bez syntezatorów ani specjalnych komputerowych ubarwień. Używaliśmy dużo akustycznych instrumentów i to takich oldschoolowych w brzmieniu. Miód i dym to bardzo naturalne substancje, bez dodatku konserwantów – tak jak muzyka zawarta na albumie.

Ekologia jest dla ciebie ważna?

Nie jestem jakoś przesadnie zorientowana na życie w stylu eko. Korzystam z dobrodziejstw cywilizacji, co nie oznacza, że nie staram się żyć świadomie i nie robić swoją obecnoscią na ziemi krzywdy. Bardzo lubię naturę, zawsze ją lubiłam, kontakt z nią przynosi mi błogość, poczucie jakiejś jedności, pierwotnej więzi z ziemią, z przodkami, z dziedzictwem, jakie noszę w sobie poprzez pokolenia. W dzieciństwie jeździłam z rodzicami nad jezioro i to były najlepsze wakacje. W dorosłym życiu coraz trudniej jest mi uciekać poza miasto, wciąż brakuje na to czasu. Dlatego cieszę się, że mogliśmy tworzyć, nagrywać piosenki w górach. Ten bliski kontakt z przyrodą przeniósł się także na warstwę tekstową tego materiału. Dużo na tej płycie metafor, wątków przyrodniczych…

Podobno wybudowałaś dom nad rzeką?

Tak. Potrzebuję chwil dla siebie z dala od miejskiego zgiełku. Teraz mam gdzie uciekać. To po prostu drewniany domek w lesie.

Zaprosiłaś do pracy przy albumie wielu młodych, polskich artystów. Czym się kierowałaś wybierając właśnie ich?

Właściwie to same piosenki zdecydowały o tym, że zaprosiłam do nich gości. Początkowo nie miałam takiego pomysłu aby z kimkolwiek śpiewać, wszystko zdarzyło się spontanicznie. Zaczęło się od piosenki „Jak Bonnie i Clyde”, którą pisałam z podziałem na rolę żeńską i męską. Jest to historia miłosna, ale daleka od naiwności czy uniesienia, jakie towarzyszy pierwszym chwilom zakochania. To opowieść o dwojgu ludzi, którzy przeżyli ze sobą kawał życia, przejrzeli siebie na wylot, nie grają już w żadne gry ani nie mają barwnych planów na przyszłość. Natomiast widzą w tym byciu razem, w tej historii, którą wspólnie stworzyli, coś bardzo wartościowego, najcenniejszego. Bardzo zależało mi na tym, żeby ten utwór nie był wyścigiem popisów wokalnych, ale dojrzałym, powściągliwym dialogiem ludzi w fazie utraty złudzeń. Pomyślałam o Tomku Makowieckim, jego spokojnej, nienachalnej ekspresji, pięknym głosie i czymś ujmującym, prawdziwym w oczach. Zaprosiłam go do tej piosenki. Kiedy zaśpiewał swoją część, popłynęły mi łzy z oczu. I wtedy już wiedziałam, że słusznie zawierzyłam intuicji. Z Fissmolem spotkałam się podczas pracy nad teledyskiem „Z miasta”. Niewiele osób wie, że jest nie tylko cudownym, utalentowanym muzykiem, ale także wrażliwym operatorem kamery! W moim domu  płyty Fismolla często są w odtwarzaczu CD. Kiedy udało mi się go poznać bliżej jako człowieka, jeszcze bardziej go polubiłam, poczułam spontaniczną chęć nagrania z nim wspólnego utworu. I tak powstało „Back To The Sea”. Pisząc „Tęczową” od początku słyszałam w refrenie Ralpha Kamińskiego. Ta piosenka jest moją osobistą cegiełką w walce o szeroko pojętą tolerancję, akceptację dla inności. Jestem dzieckiem komuny i pamiętam, jak walczyliśmy o wolność. Teraz, od paru lat mam wrażenie, że wolność stała się znowu tematem dyskusyjnym w kraju, w którym żyję. Da się to odczuć szczególnie w kontekście życia na co dzień z obcokrajowcem – często bywam w Anglii, mój mąż jest Anglikiem, i czasem to poprzez niego właśnie zauważam pewne rzeczy, które dotyczą mnie samej, czy mojego bliskiego otoczenia. Jest jeszcze wiele spraw o które musimy powalczyć. Skoro zniknęła tęcza z Placu Zbawiciela w Warszawie, postanowiłam napisać piosenkę „Tęczową”! Zaśpiewać o tym, że każdy ma prawo być tym, kim jest, i że ingerując w jego naturę, odbierając głos temu co odmienne, inne, naruszamy czyjąś tożsamość. Julka Pietrucha śpiewała ze mną w zwrotkach i refrenach treści, które kontrastują z jej anielskim, hawajskim luzem w głosie. To właśnie takie kontrasty nadają charakter całej płycie. Bardzo chciałam zaprosić młode pokolenie do współpracy i cieszę się, że udało mi się to zrealizować. Artyści, których namówiłam do tej współpracy to po prostu moi osobiści idole, osoby którym kibicuję i których twórczość bardzo cenię.

Na płycie słychać wpływ Cohena. To ważna dla Ciebie postać?

Mam nawet cytat z jego piosenki wytatuowany na nadgarstku. Z piosenki „Like a Bird”: “Like a bird on a wire, like a drunk in a midnight choir, I have tried in my way to be free”. To znaczy: całe życie próbowałam być wolna na swój własny sposób. Tak, Cohen jest jak widać dla mnie bardzo ważny. Mogę śmiało powiedzieć, że to dzięki niemu zajmuję się dziś muzyką. To on zaraził mnie miłością do śpiewanego słowa. Był, i nadal jest, dla mnie niezwykle magnetycznym człowiekiem, czarodziejem i mistykiem.

Jak powstają twoje teksty? To duża wartość twoich płyt.

Czasami wystarczy jedno zdanie lub nawet słowo, które pociąga za sobą całą historię. Od kilku lat najczęściej piszę tekst i muzykę jednocześnie. Jedno jakby wynika z drugiego, to nierozłączne bliźnięta. Pierwsze zdanie często pojawia się już zaśpiewane, od początku ma swoją melodię. Na pewno w trakcie pisania mam potrzebę opowiedzenia jakiejś prawdy –  o sobie, albo o czymś, albo o kimś. Zawsze jest to historia przefiltrowana niejako przez moja wrażliwość. To tak jak fotograf, co robi zdjęcia: cały trik polega na tej filtracji, osobistym rysie, który pozostaje na obrazku. W moich tekstach przewija się ostatnio dużo refleksji na temat przemijania. Czasami opowiadam o tym z przymrużeniem oka, a czasami pozwalam sobie na zupełną dosłowność. Ciężko mi zdefiniować miejsce, w którym jestem teraz w życiu, ale jestem pewna tego, że utrata pewnych złudzeń nie powoduje utraty marzeń. Wsłuchując się w moje teksty można się o mnie wiele dowiedzieć. To nie wywiady, ale płyty są najbardziej wiarygodnym źródłem informacji na mój temat.

Po wysłuchaniu tej ostatniej miałam wrażenie, że to płyta utrzymana w amerykańskim stylu.

To dobre wrażenie, bo rzeczywiście jest tak, że ja próbuję promować rootsowe brzmienia płynące do nas zza oceanu. Alternatywny folk czy country, to są bliskie memu sercu gatunki, dają mi poczucie swobody i wolności. Stąd też pomysł na całą stylizację: kapelusze, hippisowski luz i styl bycia. Muszę przyznać, że z kolegami z zespołu dobraliśmy się jak w korcu maku. Mamy wspólne fascynacje muzyczne i udziela nam się pewien szczególny klimat, gdy jesteśmy razem z dala od obowiązków, pralek automatycznych, dzieci, żon, mężów. Klimat gór i jeziora potęgował poczucie jakiejś wspólnoty między nami i duchowej autonomii.

Z jednej strony jesteś artystyczną duszą, z drugiej obowiązkową mamą i żoną.

Ciągle balansuję na granicy światów i staram się wszystko pogodzić na tyle, na ile potrafię.
Każdy z nas ma jakieś obowiązki. Wstaję rano, wyprawiam dziecko do szkoły, staram się być przy córce obecna na tyle, na ile mogę i wtedy, kiedy ona mnie potrzebuje, nie absorbując jej zanadto swoimi sprawami czy zawodowymi problemami.

Czy twoja córka ma wpływ na twoją twórczość?

Ona żyje w zupełnie innej przestrzeni międzyplanetarnej! Ma dwanaście lat i zajmuje się kwestiami istotnymi w jej wieku. Słucha też zupełnie innej muzyki niż moja. A ja nie zamierzam jej sobą zamęczać. Ja też nie mam wpływu na pewne jej wybory. Wiek nastoletni, jak wiemy, rządzi się swoimi prawami.

Podczas tworzenia albumu współpracowałaś ze swoim byłym partnerem. Jak układała się wasza współpraca?

Z Johnem stworzyliśmy trzy piosenki na mój nowy krążek. Nikt jak on, nie rozumie o co mi chodzi muzycznie. Jesteśmy w bardzo przyjacielskiej relacji. Najczęściej to on jest pierwszym recenzentem mojej muzyki. Przeżyliśmy wspólnie ponad dziesięć lat i nie wyobrażam sobie, bym mogła je przekreślić, zamieść pod dywan lub wymazać ze swojego życiorysu. To jest w moim życiu nadal bardzo ważny człowiek i pewnie już tak zostanie. Staram się abyśmy czerpali z tej relacji tyle, ile możemy – w jej nowym wydaniu.

Dobrze mi się tego słucha.

To super! I niech się dobrze czyta innym. Uważam, że możliwe jest zachowanie pokojowej i przyjaznej relacji nawet po rozstaniu. A nawet wskazane, gdy w grę wchodzą wspólne dzieci. Poza tym, jak wspomniałam, warto ocalić z takiej relacji coś ponadczasowego, pamiętać o tym wszystkim, co było dobre i  to docenić, zamiast skupiać się na złych rzeczach i je ciągnąć przez lata jak ogon.

Czego byś sobie życzyła na przyszłość?

Odpoczynku! To jest zdecydowanie moja pierwsza potrzeba. Ponadto życzę sobie, żeby to, co robię przynosiło mi poczucie sensu. Żeby byli ludzie, którzy chcą słuchać tego, co tworzę. Odkąd pamiętam, śpiewam po to, by wzruszać ludzi, sprawiać, by coś poczuli. I to się czasem udaje, widzę to szczególnie na koncertach, gdy jest wymiana energii między sceną i widownią. Kiedy dostrzegam to autentyczne poruszenie, mam poczucie dobrze wypełnionej misji.