foto: Karol Makurat

Do the world a favour and die – The Stubs

The Stubs
09 gru 2017
Joanna Gruszczyńska

Kto nie słyszał ich na żywo, ten ma problem, bo już nie usłyszy. Warszawski zespół wydał płytę, zagrał trasę pożegnalną i po prostu umarł. Przed ostatnim poznańskim koncertem udało nam się jeszcze złapać chłopaków i zadać im kilka pytań.

 

Znudziło Wam się wspólne granie?

Tomek: Nie, nuda nie jest powodem rozpadu zespołu.

Łukasz: Nikomu się nie znudziło.

Radek: Bóg tak chciał.

Kiedyś mówiliście o tym, że nie wyobrażacie sobie niegrania w zespole…

Tomek: Kłamaliśmy! Oglądałaś „Komando” z Arnoldem Schwarzeneggerem? Tam była taka scena, w której Schwarzenegger obiecał jakiemuś kolesiowi, że zabije go jako ostatniego. Kilka scen później trzymał go za nogę nad przepaścią i mówił: „Pamiętasz jak obiecałem ci, że zabiję cię jako ostatniego? Kłamałem!” – i go puścił. My też kłamaliśmy, jak mówiliśmy o tym, że nie wyobrażamy sobie życia bez zespołu.

Zespół kończy działalność w dość nietypowy sposób, bo poddaje się eutanazji. Brzmi jak prowokacja.

Tomek: To nie jest prowokacja, tylko nazwanie stanu rzeczy. Problem jest inny. Eutanazja polega na tym, że prosisz kogoś, żeby cię uśmiercił, a my sami odbieramy sobie życie… Radek, ja wiem, że to ty powiedziałeś, więc się teraz tłumacz.

Radek: To się wpisuje w kontekst. Poprzednie płyty nazwaliśmy kolejno „Kill Yourself”, „Second Suicide”, „Social Death by Rock’N’Roll”. Teraz rozwiązujemy zespół, więc przyszedł czas na eutanazję. Słowo jak słowo. Pewnie byliśmy pijani albo niespełna rozumu i nie wiedzieliśmy, co mówimy.

Lubicie prowokować?

Łukasz:  Lubimy czarny humor i często używamy sformułowań, które nie wszystkim się podobają. Jeżeli ktoś się tym przejmuje i się czepia, to znaczy, że ma mało dystansu do samego siebie.

Tomek: Ktoś, kto się czepia ma mniej dystansu do nas, niż my sami do siebie, co jest dość chorobliwą sytuacją. Nasz cynizm może być odbierany jako prowokacja, ale jest po prostu poczuciem humoru.

Tytuł Waszej najnowszej płyty „Let’s die” wskazuje na to, że decyzja o rozwiązaniu zespołu była bardzo spontaniczna. Czy rzeczywiście tak było?

Tomek: Nie, ale samo „Let’s die”, czyli ujęcie poważnego tematu w sposób lekki – to jesteśmy cali my. Chociaż z drugiej strony, jakby ktoś chciał wczytać się w teksty, to tam jest czasem bardzo poważnie. Patos i dramat. Cały czas umieramy. O Boże. Ja nie wiem, skąd to się bierze, bo jesteśmy wesołymi ludźmi. Zespół to chyba ta przestrzeń w życiu, gdzie możesz upuścić trochę jadu i złej krwi.

Wasz kolejny album zbiera bardzo dobre recenzje, mimo że nie poszukujecie nowych brzmień. Nie lubicie zaskakiwać?

Radek: Nigdy nie pozowaliśmy na Kolumbów.

Łukasz: Nie kumam fazy, że wszystko musi być odkrywcze. Po co mamy szukać nowych brzmień skoro to, co gramy bardzo się nam podoba.

Tomek: Godzimy się z tym, że nie odkrywamy Ameryki. Gramy rock’n’rolla, jakiego sami lubimy słuchać i to już w jakiś sposób będzie wtórne. Nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby nam zarzucać, że nasza następna płyta nie jest odrobinę jazzująca. Co my mamy zmieniać? Takie rzeczy graliśmy na początku, gramy teraz i do końca.

Neon z okładki to praca Łukasza. Skąd ten pomysł?

Łukasz: Zajmuję się tym zawodowo. Projektuję neony na zamówienie, ale nie wykonuję ich fizycznie, bo za to odpowiada moja firma. Może dlatego chłopaki wpadli na pomysł, aby na okładce płyty znalazł się neon. Początkowo miała to być grafika. Wstępny projekt wykonał Tomek, bo to on jest głównym grafikiem w zespole. Jednak rysunek, który udaje neon nie jest neonem. To nie było dobre. Postanowiliśmy więc stworzyć prawdziwy neon i go sfotografować.
Na koniec się zareklamuję. Jeżeli ktoś jest zainteresowany i chciałby mieć coś takiego u siebie, to zapraszam do odwiedzenia strony www.neonlove.pl.

Nie przyjechaliście z nim do Poznania?

Łukasz:  Za duże ryzyko, żeby go przewozić, bo jest ze szkła i łatwo go uszkodzić. Neon znajduje się u mnie w mieszkaniu, ale w przyszłości będzie wisiał w naszej wytwórni płytowej. Chłopcy z Instant Classic są z Krakowa, a my jesteśmy z Warszawy, więc czekamy na okazję, żeby im go przekazać.

Jak doszło do współpracy Radka z Lazy Class?

Łukasz: Zmusili go.

Tomek: To są oiowcy: wielcy, napakowani i łysi. Jak oni coś proponują, to się nie odmawia.

Radek: Brutalnie mnie pobili i kazali grać na perkusji. Mówiąc poważnie, to z chłopakami znamy się wiele lat. Lazy Class często grało z The Stubs, bo jeździliśmy razem w trasy koncertowe. Im zwolnił się slot, a ja znałem część materiału na pamięć, więc wskoczyłem na miejsce poprzedniego perkusisty i sobie teraz gramy.

Tomek będzie grał z Fertile Hump, ale co z Łukaszem?

Łukasz: Będę grał w zespole hardcorowym Negative Vibes, w którym udziela się Wiktor z Lazy Class. Można powiedzieć, że jest głównym „przechwytywaczem”, bo do swoich dwóch projektów udało mu się zaangażować Radka i mnie.

Radek: Rozczłonkował The Stubs! Warto wspomnieć, że Łukasz i ja też mamy swój zespół. Już coś tam sobie gramy, ale na razie wszystko jest w fazie prób.

Jak byście podsumowali 7 lat wspólnego grania?

Radek:  Ja jestem w zespole od liczb, więc mogę powiedzieć, że w momencie, kiedy zagramy ostatni koncert, będziemy mieli za sobą ok. 250 koncertów i tylko jednego żałujemy.

Tomek: Graliśmy kiedyś koncert sponsorowany przez producenta napojów i trochę się przeliczyliśmy. Okazało się, że rozumienie rockendrolowca przez przeciętnego Janusza jest zupełnie inne niż nasze.  Mamy swój etos, w który nie wpisywała się ta impreza.  Co tam się w ogóle działo? Panie tańczyły w klatkach i ludzie chodzili przebrani za Wiedźmina. Kolejnym problemem była scena, która została wybudowana na dużym podwyższeniu i składała się z sześcianów. W każdej takiej bryle mógł znaleźć się jeden człowiek. Organizatorzy chcieli nas rozdzielić i dodatkowo ustawić na skos, tak żebyśmy się nie widzieli na scenie. Nie mogliśmy się na to zgodzić. Mieliśmy zagrać z nimi pięć koncertów, zagraliśmy jeden i się pożegnaliśmy.

Ostatnie słowa The Stubs przed śmiercią?

Tomek: Halabanacha.

Łukasz: Banachahala.

Radek: Hala Żmigrodzka.