Lonker See to niemiecka nazwa Jeziora Łąkiego, które znajduje się na Kaszubach. Tam powstały pierwsze nagrania, tłumaczyła Joanna Kucharska – basistka i wokalistka zespołu. Oprócz Joanny, Lonker See tworzą: Bartosz Borowski, Tomasz Gadecki i Michał Gos. Po ostatnim koncercie grupy w poznańskim klubie Alternativa, udało nam się spotkać z częścią zespołu i porozmawiać o tym, co w muzyce jest dla nich najważniejsze.
Zmęczeni po koncercie?
Bartosz Boro Borowski: Zmęczenie przychodzi dużo później, kiedy opadną emocje. Zawsze powtarzamy, że granie koncertów to kwintesencja naszego istnienia. Jesteśmy zespołem, który nagrywa płyty, żeby potem występować na żywo, a nie odwrotnie. Po to robimy muzykę i niezależnie od tego, czy pod sceną są trzy osoby czy trzy tysiące, zawsze dajemy z siebie wszystko.
Niedługo rozpoczynacie długą i pierwszą w historii zespołu Lonker See trasę koncertową po Europie. Nie przeraża was perspektywa wielu dni w podróży?
Boro: Trzeciego dnia trasy chcesz się zabić, a siódmego lecisz już jak robot. Wpadasz w rutynę – budzisz się rano, pakujesz sprzęt i jedziesz dalej. Po ostatnim koncercie na trasie, kiedy wracamy już do domu, rozmawiamy o tym, że jeszcze byśmy sobie pograli.
Asia Kucharska: Zobaczymy, jak będzie tym razem(śmiech).
Nie ma w Polsce wielu zespołów, które grają tyle co wy.
Boro: Jeżeli nie zagrasz kilkudziesięciu koncertów rocznie, to nie możesz liczyć na to, że ktoś cię zauważy. Przykład: zespół Ampacity, który wydał świetny debiut, drugą płytę i EP-kę, ale w Polsce zagrał może z trzydzieści koncertów. Jaki jest tego skutek? Nie udało im się dotrzeć do szerszej publiczności. Zespoły, które osiągają sukces, po prostu grają.
Lubicie grać, a w szczególności improwizować. Czym jest dla Was dobra improwizacja?
Tomek Gadecki: O dobrej improwizacji możemy mówić wtedy, kiedy muzycy i widzowie są zadowoleni. To najprostsza definicja.
Co decyduje o waszym zadowoleniu?
Tomek: Poziom interakcji i słuchania podczas koncertu. Zdarza się, że ktoś odpływa i przez cały numer gra solówkę. Innym razem reaguje na każdy dźwięk i cały czas powtarza to, co usłyszy od swoich kolegów. Te dwa skrajne przypadki są bardzo denerwujące dla reszty zespołu.
Boro: Na udaną improwizację wpływa więcej czynników. Czasami po zejściu ze sceny wydaje się nam, że zagraliśmy świetny koncert, a tak naprawdę gitara się nie przebijała, bo dźwiękowiec nawalił. Albo komuś w zespole w połowie występu przestał działać odsłuch. Trzeba jeszcze zaznaczyć, że w naszym przypadku nie możemy mówić o czystej improwizacji, bo na koncertach wykorzystujemy wcześniej wypracowane schematy, patenty i skale. Zupełnie inaczej niż Tomek i jego zespół Band_A. Oni w ogóle nie mają prób, wychodzą w czwórkę na scenę i grają koncert od zera. To jest dużo trudniejsze.
Pierwszą płytę i album koncertowy wydaliście we własnej wytwórni „Music is the weapon”.
Boro: Zgadza się, prowadzimy z Asią wydawnictwo płytowe, ale jako MITW działamy też jako agencja koncertowa. W czasie kiedy wydawaliśmy pierwszą płytę, wytwórnia przechodziła swój najlepszy okres. Później przeszliśmy do Instant Classic, a „koncertówkę”, co jest dość oczywiste, wypuściliśmy znowu u nas. „Live at Pijana Czapla” to zapis koncertu z Olsztyna. Nie mamy pojęcia, jak to się stało, że to nagranie brzmi tak dobrze.
Dlaczego?
Boro: Spadły na nas wszystkie nieszczęścia, jakie tylko mogły się wydarzyć. Koncert w Olsztynie to był nasz ostatni przystanek na trasie. Jechaliśmy na niego z Rzeszowa, zajęło nam to 10 godzin. Na próbę przyjechaliśmy zmęczeni i spóźnieni. Na dzień dobry nie działał nam odsłuch. Później było jeszcze gorzej. W pierwszym nagraniu rozwaliła się stopa w perkusji, w drugim nagraniu hi-hat, a w połowie koncertu wysiadł mój piec, z którego leciały loopy. Byliśmy wściekli, ale finalnie okazało się, że całość brzmi super. Jakub Żulczyk, który nagrywał koncert, zrobił świetną robotę.
W dyskografii macie też wspólne wydawnictwo z zespołem ARRM. Skąd pomysł?
Boro: Pierwszy odezwał się do nas Artur Romiński z ARRM. On wyszedł z inicjatywą, a my nie zastanawialiśmy się długo i od razu się zgodziliśmy. Wspólna płyta to obopólna korzyść. ARRM ma swoich fanów, my mamy swoich, a płytę kupią jedni i drudzy. Potem razem wyruszyliśmy w trasę koncertową. Szczerze powiem, że z żadnym zespołem nie grało mi się tak dobrze jak z nimi. Fajnie się dopasowaliśmy, bo oni grali spokojnie, a my wchodziliśmy na scenę i robiliśmy wichurę.
Macie dobrze zaprojektowane okładki płyt, plakaty, koszulki. Dlaczego identyfikacja wizualna jest dla was ważna?
Asia: Oprawa wizualna to składowa twórczości naszego zespołu. Z zawodu jestem graficzką i prowadzę własną działalność jako „Sztukodzieło”, dlatego większość projektów okładek czy koszulek wyszło spod mojej ręki. Jednak nie wszystko robię sama, czasem pomaga mi Paweł Jóźwiak. Paweł razem ze mną stworzył nasz jedyny teledysk oraz jest autorem zdjęcia, które posłużyło nam za okładkę ostatniej płyty. Staram się, aby grafiki robione dla Lonker See oddawały klimat naszej muzyki i były jej plastycznym dopełnieniem.
Tomek: Asia ma wysoki poziom inteligencji graficznej, natomiast Boro gra koncerty w dresie. Jak widać, nie wszyscy w tym zespole mają zmysł estetyczny(śmiech).
Czy uważacie, że muzyka bez dobrej oprawy wizualnej ma siłę przebicia?
Boro: Dobra muzyka obroni się sama. Są jednak przypadki, kiedy lepiej ściągnąć sobie mp3 i nie patrzeć na okładkę(śmiech).
Tomek: Dodałbym, że z naszego Trójmiasta pochodzi wiele zespołów, które przywiązują dużą wagę do szaty graficznej. Okładki płyt Nagrobków, Gówna czy Mikołaja Trzaski są przecież świetnie zaprojektowane.
Boro: Nie zapominajmy o Instant Classic i Kubie Sokólskim, perkusiście zespołu Merkabah, który jest naczelnym grafikiem tej wytwórni. Kuba ma swój unikatowy styl i to dzięki niemu płyty Instanta wydają się wizualnie bardzo spójne i są rozpoznawalne.
Asia: Cieszę się, że dzięki takim kapelom jak Torn Shore, Fertile Hump, Guiding Lights czy Siksa, merche zespołów nie kojarzą się już z gadżeciarstwem, a koszulka twojego ulubionego zespołu nie musi być czarna z nieczytelnym nadrukiem nazwy kapeli.
Tomek: Kiedyś mieliśmy pomysł, żeby sprzedawać piżamę z napisem Boro po jednej stronie, a Lonker See po drugiej, bo Boro czasem występuje w spodniach od piżamy (śmiech).
Po koncercie można było kupić wasze płyty w wersji winylowej. Co myślicie o powracającej modzie na winyle?
Boro: Po pierwsze dynamika na winylu jest zupełnie inna niż na kompakcie, a po drugie cieszy nas to, że ludzie chcą kupować płyty w formie fizycznej i w ten sposób wspierać finansowo artystów. Na Spotify zarabia chyba tylko Madonna, a Bandcamp zabiera 30% procent od ceny płyty.
Na zakończenie zapytam o najlepszy komplement, jaki chcielibyście usłyszeć o swojej muzyce?
Asia: Mogę podać najgorszy: brzmicie jak zespół nie z Polski. Przyznam się, że nie rozumiem takich komentarzy.
Boro: Gramy dla siebie. Wiadomo, że miło słyszeć pochwały i pozytywne recenzje, ale to nie jest najważniejsze. Dużo większe znaczenie ma dla nas możliwość samorealizacji.