Bass Astral x Igo – interdyscyplinarność artystów pozwoliła im wzbić się na wyżyny, podbijając serca fanów swoją autentycznością i kunsztem, jaki wkładają w owoce swej twórczości. Kuba bez kozery opowiada nam m.in. inspiracji filmami porno, i o tym co dzieję się w jego głowie w procesie twórczym, pokazując tym samym całkowitą wolność i niezależność.
Bass Astral X Igo – Połączenie jednostek z (jakby się wydawało) zupełnie odrębnych światów. Mający głowę na karku Igor, będący biznesmenem i wędrująca, buddystyczna dusza Kuby. Panowie, jak to jest, że jako duet, tak wspaniale się dogadujecie?
Myślę, że na poziomie podświadomym nasze energie tworzą całość, stworzyliśmy muzyczny ekosystem, żyjemy w symbiozie. Tak jak powiedziałaś, Igor jest biznesmenem, ja jestem buddystą. To najlepsze możliwe połączenie. Tam, gdzie łączy się niebo z ziemią, pieniądze z duchowością, powstaje nowe życie. Kto powiedział, że wspaniale się dogadujemy? Relacja, to ciągłe starcie żywiołów. To, że jesteśmy parą również w życiu codziennym nie ułatwia sprawy. Często bywam zazdrosny o Igo, gdy jakiś wylansowany Dj wysyła mu swój beat z bezczelnym pytaniem, czy coś dośpiewa. Jednak kiedy wchodzimy na scenę i naciskam Play, to przypominam mu, dlaczego wybrał właśnie mnie.
„Discobolus”. Znany nam doskonale, ostry jak żyletka, głos Igora z poprzedniego projektu Clock Machine na nowym albumie topnieje niczym czekolada na słońcu, uwalniając całą gamę zmysłowych dźwięków. Kuba rzuca dyskiem w astralną przestrzeń rozbudowując swoje sety coraz to nowszymi sekwencjami. W wywiadzie dla GIG24 Kuba przyznaje, że nowy album zrodził się w jego głowie. Czy czujesz w związku z tym odpowiedzialność za całą współpracę?
Warto przyjrzeć się słowu odpowiedzialność. Dla mnie odpowiedzialność to odpowiadanie na swoje potrzeby. Słuchanie ich, by odróżnić je od tych cudzych, a potem podążanie za nimi. Wtedy życie staje się piękne. Moją potrzebą było tworzyć muzykę taneczną, mieć możliwość decydowania o tym, jak dźwięki łączą się ze sobą. Miałem potrzebę dać upust mojemu geniuszowi, tłumionemu przez lata. Pewnym ludziom to było nie na rękę. Mam też potrzebę bycia docenionym jako Artysta, dlatego włożyłem energię w nauczenie się Abletona i tego staffu. Igor dostał dar od Boga w postaci głosu i jego potrzebą jest dzielić się tym. No i oczywiście potrzeba bycia sławnym, aby żyć w obfitości, robić mało i dostawać dużo. Proste.
Pomimo elektronicznego charakteru albumu można tam znaleźć utwory, które są nostalgiczne i mają ogromny ładunek emocjonalny jak np. „Free World”. W którym z Was drzemały tak potężne emocje?
„Free World” Igor zagrał na pianinie i przyniósł ten główny motyw i wokal. Powiedział, że mam wolną rękę, więc usiadłem słuchając zapętlonych wersów i wyobrażałem sobie, w którą stronę to chcę zmierzyć. Padło na Yemen. Takty same się samplowały. Wiecie, to jest niewiarygodne. Wierzę w istnienie siły, która daje mi wskazówki, gdy tylko ładnie ją o to poproszę. Wszystkie sample, które słyszycie na „Discobolusie” zostały mi przysłane. Trąbkę z „Free World” usłyszałem jedząc śniadanie u mojego przyjaciela. Kiedy kilka dni później zastanawiałem się jak dopełnić te fragmenty Igora, po prostu wiedziałem, że to ma być ona. W każdym człowieku istnieje ogromny ładunek emocjonalny i każdy jest godzien go uwalniać. Kwestią praktyki jest, że emocje wkładane w dźwięki stają się piękne, dostojne. Dźwięki mogą zacząć służyć komunikacji dla istot w naszym gatunku. Jakieś 30-tys. lat temu w jaskiniach w Cheuvet pierwsi ludzie malowali węglem na ścianach mamuty i nosorożce. Nieopodal leżał flet wykonany z kości, który grał w prymitywnej skali pięciotonowej. Po co to robili? Musieli przecież walczyć o przetrwanie, z zimnem, z drapieżnikami, z Neandertalczykami. A jednak, w głębi jaskini, przekazywali coś niemożliwego do oddania w inny sposób.
Niżyński zatraca się w swoim tańcu, skacząc na wysokości, które są nadal zagadką dla naukowców. Czy Wy pamiętacie jakiś moment totalnego zatracenia z dotychczasowej współpracy? Jeśli tak, to co temu momentowi towarzyszyło? Czego się nie spodziewaliście?
Każdy z utworów na płycie ma swoją unikalną historię, ale najbardziej głęboka jest dla mnie ta towarzysząca „Pussy Cock and God”. Od 14 roku życia masturbowałem się używając filmów pornograficznych. Wiązało się to dużym poczuciem winy i wstydu oraz oczywiście z ogromną przyjemnością obcowania z zakazanym owocem. Niestety uczenie się seksualności z takich filmów jest bardzo szkodliwe i sprawiło mi wiele kłopotów w późniejszym wieku. Od dwóch lat walczyłem z tym uzależnieniem, niestety działa ono tak mocno na obszary dopaminowe, jak niektóre ciężkie narkotyki. Miałem też przekonanie, że w związku z masturbacją tracę swoją energię twórczą i muszę odczekać kilka dni, by znów robić dobrą muzykę. Tego dnia miałem pracować nad szkicem, który męczył nas od wielu miesięcy. Miałem też ciężki dzień dlatego zjadłem LSD a potem masturbowałem się. W dużym poczuciu winy leżałem na sali prób, termin oddania płyty zbliżał się nieubłaganie. Kiedy jednak wszedł karton, to poczułem szerszą perspektywę sytuacji. Postanowiłem przyjrzeć się problemowi i przekuć go na piosenkę. Otworzyłem moją ulubioną stronę z porno i odpaliłem pierwszy film z brzegu. Przyglądałem mu się jakby był czymś dobrym, świętym, nie obarczając go etykietkami moralności i perwersyjności. Rozebrałem się do naga i masturbowałem się świadomie, krzycząc i jęcząc, czego nigdy wcześniej nie robiłem. Widziałem w tych aktorach ludzi którzy uprawiają święty akt kreacji. Kiedy doszedłem, zsamplowałem soundtrack tego filmu i tytuł wyjawił się sam. Aktorka wołała „Pussy and Cock, oh God”. Po kilku godzinach arcydzieło było gotowe, a ja szczęśliwy.
W „Discobolusie” mocno czuć miłość do tak wielkich artystów, jak np. John Frusciante. Czy przemycanie cudzych „nut” było zamierzonym celem? Czy jesteście dumni, że udało się połączyć jednocześnie miłość do ulubionych artystów z własną estetyką?
To jest tak piękne w tworzeniu muzyki elektronicznej, że mogę zagrać z moim ulubionym artystą mimo, że dzieli nas tysiące kilometrów i on nie wie o moim istnieniu. Od kiedy tylko zacząłem tworzyć beaty, wkładałem tam fragmenty Frusicantego. Ubóstwiam i czczę jego dźwięki. W domu mam malutki ołtarzyk z jego zdjęciem, przy którym codziennie zapalam kadzidełko i medytuję. Nasza relacja jest bardzo intymna, John lubi też brazylijskie kakao i pali marlboro czerwone. Co ciekawe, kiedy tylko poddaję się procesowi natchnienia, zawsze wiem co mam zsamplować. Bez zastanowienia wkładam ścieżkę, która pasuje. Jest to dla mnie niezwykle podniecające, prawie tak jakbyśmy uprawiali seks.
Jakie jest Wasze wspólne, największe marzenie na najbliższe lata? Czy chcielibyście coś powiedzieć w tej chwili swoim fanom? (poza przekazem zawartym w Waszej twórczości).
Stworzyć album wybitny, doskonały, nowatorski. Poddać się jeszcze raz natchnieniu. Mam też misję, ponieważ muzyka jest bardzo mocnym nośnikiem, aby zawierać tam przekaz. Tworzyć bez myślenia o oddziaływaniu i dzięki temu oddziaływać. Chciałbym kiedyś przyjść do klubu, w którym Solomun wkleja nasz kawałek w swój set. Chciałbym występować na festiwalach w Europie. Marzy mi się taka sytuacja, że ludzie tańczą do naszej muzyki, albo że się do niej kochają.