fot. Jacek Poremba

„Wolę w ogóle nie przeżywać, niż przeżywać powierzchownie” – Wojciech Waglewski

Wojciech Waglewski
25 kwi 2018
Joanna Gruszczyńska

W jakiej kondycji jest polska muzyka? Po co dziś chodzi się na koncerty? O festiwalach, fascynacjach, spotkaniach z muzykami i o tym, że nieudane koncerty mogą podobać się publiczności, rozmawiamy z Wojciechem Waglewskim, liderem zespołu Voo Voo.

 

W sierpniu zeszłego roku Voo Voo zagrało przed Patti Smith. Nie przypominam sobie, żeby wcześniej zespół występował w roli supportu.

Masz rację, nigdy się to wcześniej nie zdarzyło.

Dlaczego w takim razie zgodził się Pan zagrać przed Patti?

Dawno nie byłem na żadnym koncercie, więc pomyśleliśmy sobie z żoną, że skoro Patti przyjeżdża do Polski, to fajnie byłoby zobaczyć ją na żywo. Zadzwoniłem więc do mojego przyjaciela Janka Chojnackiego, który często jeździ do Doliny Charlotty, żeby pomógł nam załatwić bilety. On zadzwonił do mnie tydzień później: ,,A co byś powiedział na to, żeby przed nią zagrać?”. „Nigdy tego nie robiłem. Wiesz, że nie lubię grać przed kimś, bo ludzie przyjeżdżają na inny koncert” . Janek jednak nic nie powiedział i wysłał Patti fragment naszego koncertu oraz jeszcze jakieś inne nagrania. Jej się to spodobało i w tej sytuacji nie mieliśmy już wyjścia – musieliśmy zagrać.

Jak się Panu podobało w Dolinie Charlotty?

Na festiwalu byłem pierwszy raz i oceniam go bardzo pozytywnie. Zaskoczył mnie fakt, że festiwal ma trochę piknikowy charakter.  Poza tym zero „warszawki”, lansujących się aktorów serialowych, żadnej rewii mody – ludzie sobie siedzą i słuchają muzyki. Dla mnie było fajnie, że wszyscy mieszkamy w tym samym hotelu i garderobę mamy zaraz obok sceny. Państwo nie wiedzą, ale zaplecze festiwalowe w Polsce jest skandaliczne. Nigdzie na świecie nie jest tak, że catering jest inny dla artysty zagranicznego, inny dla wewnętrznego, albo że drinki i alkohole są dla tego drugiego płatne. Ponoć to się zmienia, ale organizatorzy nadal zdają się robić łaskę polskiemu artyście tym, że u nich wystąpi. Żenada. Grałem na paru festiwalach światowych i nigdzie nie dano mi do zrozumienia, że jestem gorszego sortu, tak jak miało to miejsce na festiwalach międzynarodowych w Polsce. Wiem, że część kolegów nie zgadza się na takie traktowanie i odmawia. W Charloccie nie ma podziału na artystów lepszych i gorszych, dlatego czuliśmy się tam bardzo dobrze.

Wracając do koncertu. Tylne sektory faktycznie poczuły się jak na pikniku i trochę się rozgadały.

Jak ktoś gada, to jeszcze pół biedy, ale jak krzyczy „wypierdalać”, to już jest problem. Na szczęście myśmy nie słyszeli rozmów i nie czuliśmy się niechciani, a wręcz przeciwnie – zebraliśmy bardzo dobre opinie o występie. Muszę powiedzieć, że granie biletowanych koncertów dla własnej publiczności bardzo rozpuszcza, bo wtedy wszystkim się wszystko podoba, dlatego zawsze lubiłem przygody, takie jak granie na Juwenaliach czy Dniach Miasta. Pewnie gdybyśmy zagrali jakieś pierdoły typu „Łobi Jabi”, to nawet tylne ławki by się ożywiły, ale to nie jest w zgodzie z naszą naturą.

A zagrali Państwo „Siódemkę”, czyli materiał spokojny, afirmujący życie. Chwilę później na scenę weszła Patti ze swoimi punkowymi protest songami – duży kontrast.

Gdybyśmy grali głośno i rytmicznie, to być może nie słyszałaby Pani głosów z tyłu, ale z drugiej strony nie bylibyśmy tak różni od Patti. Czasami trzeba zagrać w kontrze. Kiedy gramy tzw. „składaki”, albo kiedy gra przed nami zespół, to bardzo uważnie go słucham, żeby później zagrać inaczej. Wiem, że Bob Dylan życzy sobie, aby zespół występujący przed nim grał inaczej i nie głośniej niż on. Nasza decyzja dotycząca repertuaru była strzałem w dziesiątkę i przyniosła niespodziewane efekty – teraz ludzie, którzy wcześniej nas nie znali, przychodzą na nasze koncerty. Trzeba zaznaczyć, że na festiwal w Dolinie Charlotty jeżdżą słuchacze Uriah Heep, Deep Purple czy Perfektu,  i nie ma tam awangardowej publiczności. Dodatkowo wcale nie było jej dużo, a wśród tej, która była, może z trzy osoby wiedziały, co to Voo Voo.

Udało się spotkać z Patti?

Nie udało, bo od razu po swoim koncercie Patti oddaliła się i wyjechała do Berlina, gdzie następnego dnia grała kolejny koncert. Muszę jednak powiedzieć, że przez cały czas byliśmy bacznie obserwowani przez jej menadżera i ekipę techniczną, która bardzo fajnie się zachowywała. Czuliśmy od nich duże wsparcie, np. kiedy na scenę weszła Asia, nasz sopran, oni bili brawa. Niemniej jednak mam nadzieję, że to muzyczne spotkanie z Patti zaowocuje i w przyszłości dojdzie także i do tego prywatnego, bo z wielu powodów ją wielbię. Czytając książkę „M Train” jej autorstwa czułem, że mamy ze sobą wiele wspólnego  i myślimy w podobny sposób. Bliski mi jest jej opis rzeczywistości, ale przede wszystkim łączy nas fascynacja literaturą rosyjską i japońską. Mam wrażenie, że mielibyśmy o czym rozmawiać.

Nie czułby się Pan onieśmielony?

Grywaliśmy z wielkimi artystami i nie, nie czułbym paraliżu. Odkąd wróciłem z Osjanem z Zachodu, nie mam żadych kompeksów. Nabrałem tam pewności siebie, bo miejscu okazało się, że moc i indywidualność naszej muzyki porusza ludzi i spotyka się z entuzjastycznymi reakcjami. To dodało nam skrzydeł. Dziś nie mam wątpliwości, że zespół Voo Voo jest jednym z najlepszych zespołów na świecie.

Chciałabym zapytać jeszcze o inne spotkania z wielkimi muzykami.

Z muzykami najczęściej udaje mi się spotkać podczas nagrywania płyt i wspólnych koncertów. Miałem okazję współpracować z Donem Cherrym, Nickiem Cavem, Tomkiem Stańko i Alim Quasimovem, który jest największym pieśniarzem na świecie. Jestem z pokolenia, które najpierw spotykało się z artystą, piło razem winko, rozmawiało, a dopiero potem wchodziło do studia. Staram się to kultywować, więc całe moje życie układa się w łańcuszek spotkań z różnymi autorytetami. A przecież można inaczej, wystarczy przesłać sobie mp3 i kontaktować się przez Internet.

Jak się współpracuje z młodymi polskimi artystami? Czym zaskakują?

Każdy z muzyków jest inny. Najważniejszą rzeczą u każdego artysty jest znalezienie własnego języka. Może to być język instrumentu,  język ciała albo język w sensie słowa. Młodzi go szukają: jedni są bliżej, inni dalej, ale największe wrażenie robią na mnie osoby, które mają już ukształtowaną osobowość. Osobą wybitnie utalentowaną jest Justyna Święs, która doskonale wie, o co jej chodzi, i co chce przekazać. W ogóle wydaje mi się, że mamy bardzo silną scenę popową i chyba nigdy nie mieliśmy tak dobrego popu. Począwszy od Podsiadły – to bardzo utalentowany i mądry człowiek, z którym troszkę sobie przegadałem, przez siostry Przybysz, Justynę, Basię Wrońską, na Antku Sojce kończąc. Co tydzień słyszę jakąś świetną piosenkę. Podsumowując, mamy świetny rynek popowy, niezłą scenę klubową, fantastyczny jazz, najgorzej jest z muzyką rockową.

Dlaczego Pan tak uważa?            

Zespoły zapominają o tym, że muzyka rockowa to komunikat, i to powoduje, że na rynku mamy wiele wtórnie brzmiących kapel. W każdym pokoleniu się to powtarzało – o Breakoutach mówiło się przecież, że zrzynają z zespołów brytyjskich. Jednak obecnie nie ma zespołów pokroju Dezertera, T.Love, Leszka Janerki czy Armii, które miałyby wykształcony osobny język i określone brzmienie składające się na konkretny przekaz. Ostatnio zainteresowali mnie chłopaki z Trupa Trupa, ale oni mają angielskojęzyczne piosenki – w Nowym Sączu by ich nie zrozumieli.

Mają kawałki po polsku.

Może mają, ale tak dokładnie nie słuchałem. Dostaję mnóstwo płyt.

A dostał Pan płytę Nocnego Kochanka? Lubi Pan w ogóle pastisz?

Jeśli słyszę słowo pastisz, to mnie to w ogóle nie interesuje. Jestem wielbicielem Franka Zappy jako genialnego kompozytora, ale nigdy nie wkręciłem się w jego muzykę, bo tak naprawdę nie wiem, co go w środku męczy. Pastisz jest ucieczką od czegoś, często od siebie samego, a poza tym jest rzeczą prostą. Nie ma nic łatwiejszego niż się z czegoś pośmiać. Moich synów i mnie śmieszy polskie reggae i czasami z zespołem Waglewski Fisz Emade grywamy sobie na próbach piosenki w rytmie reggae. Jednak nie wpadłbym na to, żeby wydać z tego płytę. W ogóle nie jestem entuzjastą kabaretu, a jeżeli już, to surrealistycznego. Mnie twórczość prześmiewcza nie śmieszy.

Czyli nie ma szans na nowy satyryczny projekt Voo Voo?

Za proste, ktoś już to zrobił, a poza tym nie lubię grać coverów. Muzyka rockowa jest przekazem – od zawsze opierała się na szacunku i kontynuacji tego, co było. Mnie interesują artyści, którzy byli przede mną, kultura i kraj, w którym żyję, i nie przyszłoby mi do głowy, żeby się z tego śmiać.

Czy zdarzyło się Panu zagrać nieudany koncert?

Setki. Zdarzyło mi się grać na festiwalach. Dla mnie festiwal to przymulająca rozrywka, bo percepcja słuchacza jest zbliżona do percepcji widza. Przecież to nie przypadek, że film pełnometrażowy trwa średnio dwie godziny. Obserwowanie koncertów trzech zespołów, czyli trzech półtoragodzinnych występów z rzędu, jest męczące. Nie da się w skupieniu słuchać muzyki przez cały dzień. Ale rozumiem popularność festiwali, bo ludziom jest fajnie; mogą się spotkać, pogadać, zrobić selfie, wypić parę piwek…

Z mojej perspektywy to szansa na zobaczenie wielu zespołów za stosunkowo małe pieniądze.

Sezonowy kontakt z muzyką jest mi obcy, ponieważ ja codziennie jej słucham. Z mojej perspektywy, czyli perspektywy muzyka i człowieka, który przeżywa muzykę naprawdę, wolę w ogóle nie przeżywać, niż przeżywać powierzchownie. Przeżywam koncerty, na których czuję, że mam bliski kontakt ze sztuką, czyli widzę artystę. Ostatnio jestem powalony jedną płytą i jednym artystą, i takiego koncertu nie byłbym w stanie połączyć z jakimkolwiek innym. Koncerty nie są dla mnie spotkaniem towarzyskim. Jak chodziłem na koncerty typu Jazz Jamboree, czy pierwsze koncerty rockowe Animalsów, to muzyka była pewną filozofią, stosunkiem do świata, emocją. W tej chwili stała się gadżetem. Nawet, jeżeli nie pracujemy w korporacjach, to mamy korporacyjny tryb myślenia – zapierdalamy 5 dni w tygodniu, a weekend mamy na to, żeby się naprać i posłuchać wszystkiego jak najwięcej.  To się przekłada na popularność festiwali. Zespołów, które grają ok. 100 koncertów rocznie, są może trzy, cztery, co sprawia, że życie koncertowe w Polsce jest śladowe. Odnośnie Voo Voo, koncert, który zagramy u Państwa w Poznaniu, będzie zupełnie inny niż ten, który zagramy w Lublinie. Jak chodziłem na koncerty Niemena, Nalepy, Dona Cherrego i Tomka Stańki, to każdy z nich był wyjątkowy i każdy był dużym przeżyciem.

Wróćmy do nieudanych koncertów.

Nieudany koncert to taki, kiedy czułem się źle, w złym miejscu, nie o tej porze, na złej scenie, niechciany przez publiczność. Trzeba też zaznaczyć, że Voo Voo jest zespołem improwizującym, dlatego nieudanych występów zdarzało się mnóstwo. Z improwizacją jest tak, że nie zawsze wychodzi, bo to sztuka związana z weną i atmosferą. Przy układzie kilku koncertów, najczęściej jest tak, że pierwsze granie jest świetne, drugie i trzecie próbuje odtworzyć atmosferę z pierwszego i to jest średnie. Czwarty koncert, mówiąc kolokwialnie, to popelina, bo już nic nowego nie może się nam urodzić. Później cykl rozpoczyna się od nowa. Myślę jednak, że są to rzeczy mało odczuwalne dla publiczności. Kolejny typ nieudanych koncertów, to koncerty złe ze względu na miejsce. Mam wrażenie, że 80% sal, w których się gra, do gry wcale się nie nadaje. Ze smutkiem muszę przyznać, że obserwuję upadek klubów muzycznych.

Z Poznania zniknął Eskulap…

Eskulapa nie ma i bardzo dobrze. On się tak zapuścił! Pamiętam, jak graliśmy tam z zespołem Waglewski Fisz Emade – to była przeginka, bo do klubu wpuszczali dwa razy więcej ludzi niż mogło wejść. Nam było gorąco, publiczność się dusiła, dziewczęta mdlały pod sceną – słabo.

Gdzie w takim razie grać koncerty w Polsce?

Szczerze mówiąc, miejsc z dobrym nagłośnieniem, dobrze usytuowaną garderobą i toaletą, do której nie trzeba przechodzić przez publiczność, jest może z siedem na całą Polskę. Jednak ogromnie się cieszę, że rośnie ilość świetnych Domów Kultury wybudowanych z pieniędzy unijnych. Coraz częściej na muzykę otwierają się sale kinowe i teatralne. W samej Warszawie jest Syrena, Szóste Piętro i Teatr Studio, gdzie można zlikwidować fotele i grać rockowo. Oczywiście nie można zapominać o Palladium i Stodole, ale we Wrocławiu jest dramat. W Poznaniu tak samo – w zasadzie mają Państwo tylko Zamek. Nie przychodzą mi na myśl żadne inne sale dla tysiąca osób, gdzie można by się trochę pobujać.

Wcześniej pytałam o Pana stosunek do muzyków, a teraz odwróćmy sytuację – o co fani pytają Pana po koncertach?

Fan to słowo, którego staram się unikać, dlatego, że w angielskiej wersji oznacza fanatyka. Mamy fanów, którzy mają w sobie coś z fanatyków – są tacy, którzy układają nam setlisty. Ktoś, kto uważa się za właściciela Voo Voo i chce decydować w jakiej kolejności zespół powinien zagrać utwory, powinien się nad sobą zastanowić. Ale jest też druga strona medalu, bo mamy wiernych słuchaczy, którzy przyjeżdżają  na nasze koncerty z Krakowa, żeby posłuchać zespołu w Łomiankach. Są ludzie, którzy widzieli ,,Siódemkę” po kilka razy, dlatego nie bez powodu gramy już czwartą odsłonę tej płyty, mimo że jesteśmy już gotowi z nowym materiałem. Wracając do meritum, trasa z „Siódemką” to nie są koncerty do piwa i nie służą zabawie; wymagają koncentracji i skupienia, i dają pewne przykucnięcie po koncercie, dlatego po nich fani nie muszą już z nami rozmawiać. Nasza publiczność docenia to, jak płyta ewoluuje z każdym koncertem. W zależności od dnia, w którym gramy, zaczynamy od innego utworu, dzięki czemu nasz album za każdym razem brzmi inaczej. Jesteśmy zespołem z perspektywami.

Z perspektywami?

Będą przybywać na nią coraz młodsi i coraz starsi, będą tam znajdować rzeczy, których nie znajdą w radio, w telewizji, ani na dużych festiwalach rockowych. Mam wrażenie, że ludzie lubią w muzyce ciszę, przestrzeń, improwizacje, długie formy, nastrój i dobrą dramaturgię – to są wartości, które nigdy nie zginą.